— Hę?

— Głuchy jesteś? - zmarszczył się bankier. - Ostatnia oferta to równo pięć i pięć szóstych. Wróciłeś, mam nadzieję, żeby przybić? Siedmiu i tak nie dostaniesz, Dainty.

— Wróciłem?

Vivaldi pogładził brodę i wyskubał z niej okruszki strucli.

— Byłeś tu przed godziną — rzekł spokojnie — z poleceniem, aby trzymać do siedmiu. Siedmiokrotne przebicie przy cenie, jaką zapłaciłeś, to dwie korony czterdzieści pięć kopperów za funt. To zbyt wysoko, Dainty, nawet jak na tak doskonale trafiony rynek. Garbarnie już musiały się dogadać i będą solidarnie trzymać cenę. Głowę daję…

Drzwi otworzyły się i do kantorka wpadło coś w zielonej, filcowej czapce i futerku z łaciatych królików, przepasanym konopnym powrósłem.

— Kupiec Sulimir daje dwie korony piętnaście! — za-kwiczało.

— Sześć i jedna szósta — obliczył szybko Vivaldi. - Co robić, Dainty?

— Sprzedawać! - krzyknął niziołek. - Sześciokrotne przebicie, a ty się jeszcze zastanawiasz, cholera?

Do kantorka wpadło drugie coś, w żółtej czapce i opończy przypominającej stary worek. Jak i pierwsze coś, miało około dwóch łokci wzrostu.

— Kupiec Biberveldt poleca nie sprzedawać poniżej siedmiu! — wrzasnęło, wytarło nos-rękawem i wybiegło.

— Aha — powiedział krasnolud po długiej chwili ciszy. - Jeden Biberveldt każe sprzedawać, drugi Biberveldt każe czekać. Ciekawa sytuacja. Co robimy, Dainty? Od razu przystąpisz do wyjaśnień, czy też zaczekamy, aż jakiś trzeci Biberveldt poleci ładować korę na galery i wywieźć do Krainy Psiogłowców? Hę?

— Co to jest? — wyjąkał Jaskier, wskazując na coś w zielonej czapce, wciąż stojące przy drzwiach. - Co to jest, do cholery?

— Młody gnom — powiedział Geralt.

— Niewątpliwie — potwierdził sucho Vivaldi. - Nie jest to stary troll. Nieważne zresztą, co to jest. No, Dainty, słucham.

— Vimme — rzekł niziołek. - Bardzo cię proszę. Nie zadawaj pytań. Stało się coś strasznego. Załóż i przyjmij, że ja, Dainty Biberveldt z Rdestowej Łąki, uczciwy kupiec, nie mam pojęcia, co tu się dzieje. Opowiedz mi wszystko, ze szczegółami. Wydarzenia ostatnich trzech dni. Proszę, Vimme.

— Ciekawe — powiedział krasnolud. - No, ale za prowizję, jaką biorę, muszę spełniać życzenia pryncypała, jakie by one nie były. Słuchaj tedy. Wpadłeś tu trzy dni temu, zdyszany, dałeś mi w depozyt tysiąc koron i zażądałeś awalu na wekslu opiewającym na dwa tysiące pięćset dwadzieścia, na okaziciela. Dałem ci ten awal.

— Bez gwarancji?

— Bez. Lubię cię, Dainty.

— Mów dalej, Vimme.

— Na drugi dzień z rana wpadłeś z rumorem i tupotem, żądając, bym otworzył akredytywę na bank w Wyzimie. Na niebagatelną sumę trzech tysięcy pięciuset koron. Beneficjentem miał być, o ile pamiętam, niejaki Ther Lu-kokian, alias Trufel. No, to i otworzyłem taką akredytywę.

— Bez gwarancji — rzekł niziołek z nadzieją w głosie.

— Moja sympatia do ciebie, Biberveldt — westchnął bankier — kończy się około trzech tysięcy koron. Tym razem wziąłem od ciebie pisemne zobowiązanie, że w razie niewypłacalności młyn jest mój.

— Jaki młyn?

— Młyn twojego teścia, Arno Hardbottoma, w Rdestowej Łące.

— Nie wracam do domu — oświadczył Dainty ponuro, lecz zdecydowanie. - Zaciągnę się na jakiś okręt i zostanę piratem.

Vimme Vivaldi podrapał się w ucho i spojrzał na niego podejrzliwie.

— Eee — powiedział. - Już dawno przecież odebrałeś i podarłeś to zobowiązanie. Jesteś wypłacalny. Nie dziwota, przy takich zyskach…

— Zyskach?

— Prawda, zapomniałem — mruknął krasnolud. - Miałem się niczemu nie dziwić. Zrobiłeś dobry interes na koszenili, Biberveldt. Bo widzisz, w Poviss doszło do przewrotu…

— Wiem już — przerwał niziołek. - Indygo staniało, a koszenila zdrożała. A ja zarobiłem. To prawda, Vimme?

— Prawda. Masz u mnie w depozycie sześć tysięcy trzysta czterdzieści sześć koron i osiemdziesiąt kopperów. Netto, po odliczeniu mojej prowizji i podatku.

— Zapłaciłeś za mnie podatek?

— A jakżeby inaczej — zdziwił się Vivaldi. - Przecież godzinę temu byłeś tu i kazałeś zapłacić. Kancelista już zaniósł całą sumę do ratusza. Coś około półtora tysiąca, bo sprzedaż koni była tu, rzecz jasna, wliczona.

Drzwi otworzyły się z hukiem i do kantorka wpadło coś w bardzo brudnej czapce.

— Dwie korony trzydzieści! — wrzasnęło. - Kupiec Hazelquist!

— Nie sprzedawać! - zawołał Dainty. - Czekamy na lepszą cenę! Jazda, obaj z powrotem na giełdę!

Oba gnomy chwyciły rzucone im przez krasnoluda miedziaki i znikły.

— Taak… Na czym to ja stanąłem? — zastanowił się Vivaldi, bawiąc się ogromnym, dziwacznie uformowanym kryształem ametystu, służącym jako przycisk do papierów. - Aha, na koszenili kupionej za weksel. A list kredytowy, o którym napomykałem, potrzebny był ci na zakup wielkiego ładunku kory mimozowej. Kupiłeś tego sporo, ale dość tanio, po trzydzieści pięć kopperów za funt, od zangwebarskiego faktora, owego Trufla czy Smardza. Galera wpłynęła do portu wczoraj. I wówczas się zaczęło.

— Wyobrażam sobie — jęknął Dainty.

— Do czego jest komuś potrzebna kora mimozowa? — nie wytrzymał Jaskier.

— Do niczego — mruknął ponuro niziołek. - Niestety.

— Kora z mimozy, panie poeto — wyjaśnił krasnolud — to garbnik używany do garbowania skór.

— Jeśli ktoś byłby na tyle głupi — wtrącił Dainty — by kupować korę mimozową zza mórz, jeśli w Temerii można kupić dębową za bezcen.

— I tu właśnie leży wampir pogrzebany — rzekł Vivaldi. - Bo w Temerii druidzi właśnie ogłosili, że jeżeli natychmiast nie zaprzestanie się niszczenia dębów, ześlą na kraj plagę szarańczy i szczurów. Druidów poparły driady, a tamtejszy król ma słabość do driad. Krótko: od wczoraj jest pełne embargo na temerską dębinę, dlatego mimoza idzie w górę. Miałeś dobre informacje, Dainty.

Z kancelarii dobiegł tupot, po czym do kantorka wdarło się zdyszane coś w zielonej czapce.

— Wielmożny kupiec Sulimir… — wydyszał gnom — kazał powtórzyć, że kupiec Biberveldt, niziołek, jest wieprzem dzikim i szczeciniastym, spekulantem i wydrwigroszem, i że on, Sulimir, życzy Biberveldtowi, aby oparszywiał. Daje dwie korony czterdzieści pięć i to jest ostatnie słowo.

— Sprzedawać — wypalił niziołek. - Dalej, mały, pędź i potwierdź. Licz, Vimme.

Vivaldi sięgnął pod zwoje pergaminu i wydobył krasnoludzkie liczydełko, istne cacko. W odróżnieniu od liczydeł stosowanych przez ludzi, krasnoludzkie liczydełka miały kształt ażurowej piramidki. Liczydełko Vivaldiego wykonane było jednak ze złotych drutów, po których przesuwały się graniaste oszlifowane, pasujące do siebie bryłki rubinów, szmaragdów, onyksów i czarnych agatów. Krasnolud szybkimi, zwinnymi ruchami grubego palucha przesuwał przez chwilę klejnoty, w górę, w dół, na boki.

— To będzie… hmm, hmm… Minus koszty i moja prowizja… Minus podatek… Taak. Piętnaście tysięcy sześćset dwadzieścia dwie korony i dwadzieścia pięć kopperów.

Nieźle.

— Jeżeli dobrze liczę — rzekł powoli Dainty Biberveldt.

— To łącznie, netto, powinienem mieć u ciebie…

— Dokładnie dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt dziewięć koron i pięć kopperów. Nieźle.

— Nieźle? — wrzasnął Jaskier. - Nieźle? Za tyle można kupić dużą wieś albo mały zamek! Ja w życiu nie widziałem naraz tylu pieniędzy!

— Ja też nie — powiedział niziołek. - Ale bez ferworu, Jaskier. Tak się składa, że tych pieniędzy jeszcze nikt nie widział i nie wiadomo, czy zobaczy.

— Ejże, Biberveldt — żachnął się krasnolud. - Skąd takie ponure myśli? Sulimir zapłaci gotówką lub wekslem, a weksle Sulimira są pewne. O co więc chodzi? Boisz się straty na śmierdzącym tranie i wosku? Przy takich zyskach śpiewająco pokryjesz straty…

— Nie w tym rzecz.

— W czymże więc?

Dainty chrząknął, opuścił kędzierzawą głowę.

— Vimme — powiedział, patrząc w podłogę. - Chappelle węszy za nami.

Bankier zacmokał.

— Kiepsko — wycedził. - Należało się jednak tego spodziewać. Widzisz, Biberveldt, informacje, którymi się posłużyłeś przy transakcjach, mają nie tylko znaczenie handlowe, ale i polityczne. O tym, co się kroi w Poviss i w Temerii, nie wiedział nikt, Chappelle też nie, a Chappelle lubi wiedzieć pierwszy. Teraz więc, jak sobie wyobrażasz, głowi się nad tym, skąd wiedziałeś. I myślę, że się już domyślił. Bo i ja się domyślam.

— Ciekawe.

Vivaldi powiódł wzrokiem po Jaskrze i Geralcie, zmarszczył perkaty nos.

— Ciekawe? Ciekawa to jest ta twoja spółka, Dainty — powiedział. - Trubadur, wiedźmin i kupiec. Gratuluję. Pan Jaskier bywa tu i ówdzie, nawet na królewskich dworach, i pewnie nieźle nadstawia ucha. A wiedźmin? Straż osobista? Straszak na dłużników?

— Pospieszne wnioski, panie Vivaldi — rzekł zimno Geralt. - Nie jesteśmy w spółce.

— A ja — poczerwieniał Jaskier — nie nadstawiam nigdzie ucha. Jestem poetą, nie szpiegiem!

— Różnie mówią — wykrzywił się krasnolud. - Bardzo różnie, panie Jaskier.

— Kłamstwo! — wrzasnął trubadur. - Gówno prawda!

— Dobrze już, wierzę, wierzę. Tylko nie wiem, czy Chappelle uwierzy. Ale, kto wie, może to wszystko rozejdzie się po kościach. Powiem ci, Biberveldt, że po ostatnim ataku apopleksji Chappelle bardzo się zmienił. Może to strach przed śmiercią zajrzał mu do rzyci i zmusił do zastanowienia? Słowem, to już nie ten sam Chappelle. Zrobił się jakiś grzeczny, rozumny, spokojny i… i uczciwy, jakby.

— Eeee — powiedział niziołek. - Chappelle, uczciwy?

Grzeczny? To niemożliwe.

— Mówię, jak jest — odparł Vivaldi. - A jest, jak mówię. Dodatkowo, teraz kościół ma na głowie inny problem, któremu na imię Wieczny Ogień.

— Jak niby?

— Wszędzie ma płonąć Wieczny Ogień, jak się mówi. Wszędzie, w całej okolicy, mają być stawiane ołtarze temu ogniowi poświęcone. Mnóstwo ołtarzy. Nie pytaj mnie o szczegóły, Dainty, nie bardzo orientuję się w ludzkich zabobonach. Ale wiem, że wszyscy kapłani, a także Chappelle, nie zajmują się praktycznie niczym, jak tylko tymi ołtarzami i tym ogniem. Robi się wielkie przygotowania. Podatki pójdą w górę, to pewne.