— Nie najmuję się do polowań na potwory w ludnych miastach — wzruszył ramionami wiedźmin. - Mógłby bowiem ucierpieć ktoś postronny.

— Aż tak obchodzi cię los postronnych?

— Aż tak. Bo to z reguły mnie obciąża się odpowiedzialnością za ich los. I grozi konsekwencjami.

— Rozumiem. A nie byłabyż troska o los postronnych odwrotnie proporcjonalna do wysokości zapłaty?

— Nie byłabyż.

— Twój ton, wiedźminie, niezbyt mi się podoba. Ale mniejsza z tym, rozumiem, co sugerujesz tym tonem. Sugerujesz, że nie chcesz zrobić tego… o co mógłbym cię poprosić, przy czym wysokość zapłaty nie ma znaczenia. A rodzaj zapłaty?

— Nie rozumiem.

— Nie sądzę.

— Jednak.

— Czysto teoretycznie — powiedział Chappelle, cicho, spokojnie, bez złości czy groźby w głosie — byłoby możliwym, że zapłatą za twoją usługę byłaby gwarancja, że ty i twoi przyjaciele wyjdziecie żywi z… z teoretycznego miasta. Co wtedy?

— Na to pytanie — uśmiechnął się paskudnie wiedźmin — nie da się odpowiedzieć teoretycznie. Sytuację, o której mówicie, czcigodny Chappelle, należałoby przerobić w praktyce. Nie pilno mi do tego wcale, ale jeśli będzie trzeba… Jeśli nie będzie innego wyjścia… Gotów jestem to przećwiczyć.

— Ha, może i masz rację — odpowiedział beznamiętnie Chappelle. - Za dużo teoretyzujemy. Zaś co do praktyki, to widzę, że współdziałania nie będzie. Może to i dobrze? W każdym razie żywię nadzieję, że nie będzie to powodem do konfliktu między nami.

— I ja — rzekł Geralt — żywię taką nadzieję.

— Niech więc pali się w nas ta nadzieja, Geralcie z Rivii. Czy wiesz, czym jest Wieczny Ogień? Nie gasnący płomień, symbol przetrwania, droga wskazana w mroku, zapowiedź postępu, lepszego jutra? Wieczny Ogień, Geralcie, jest nadzieją. Dla wszystkich, dla wszystkich bez wyjątku. Bo jeżeli jest coś, co jest wspólne… Dla ciebie, dla mnie… dla innych… to tym czymś jest właśnie nadzieja. Pamiętaj o tym. Miło było cię poznać, wiedźminie.

Geralt skłonił się sztywno, milcząc. Chappelle patrzył na niego przez chwilę, potem energicznie odwrócił się i pomaszerował przez placyk, nie oglądając się na swoją eskortę. Ludzie uzbrojeni w lamie ruszyli za nim, formując porządny szyk.

— O, mamuniu moja — zakwilił Jaskier, oglądając się płochliwie za odchodzącymi. - Ale mieliśmy szczęście. O ile to koniec. O ile nas zaraz nie capną…

— Uspokój się — rzekł wiedźmin — i przestań jęczeć. Przecież nic się nie stało.

— Wiesz, kto to był, Geralt?

— Nie.

— To był Chappelle, namiestnik do spraw bezpieczeństwa. Tajna służba Novigradu podlega kościołowi. Chappelle nie jest kapłanem, ale to szara eminencja hierarchy, najpotężniejszy i najniebezpieczniejszy człowiek w mieście. Wszyscy, nawet Rada i cechy, trzęsą przed nim portkami, bo to pierwszej wody łajdak, Geralt, opity władzą, jak pająk muszą krwią. Chociaż po cichu, ale mówi się w mieście, co on potrafi. Ludzie przepadający bez śladu. Fałszywe oskarżenia, tortury, skrytobójstwa, terror, szantaż i zwykła grabież. Wymuszenia, szwindle i afery. Na bogów, w ładną historię wpędziłeś nas, Biberveldt.

— Daj pokój, Jaskier — prychnął Dainty. - Akurat ty masz się czego bać. Nikt nie ruszy trubadura. Z niewiadomych mi powodów jesteście nietykalni.

— Nietykalny poeta — jęczał Jaskier, wciąż blady — też może w Novigradzie wpaść pod rozpędzony wóz, śmiertelnie zatruć się rybą albo nieszczęśliwie utopić w fosie. Chappelle jest specjalistą od takich wypadków. To, że z nami w ogóle rozmawiał, uważam za niebywałe. Jedno jest pewne, bez powodu tego nie zrobił. Coś knuje. Zobaczycie, zaraz w coś nas wplączą, zakują i powloką na tortury w majestacie prawa. Tak się tu robi!

— W tym, co on mówi — rzekł niziołek do Geralta — jest sporo prawdy. Musimy uważać. Że też tego łotra Chappelle jeszcze ziemia nosi. Od lat gadają o nim, że chory, że mu krew uderza i wszyscy czekają, kiedy wykituje…

— Zamilcz, Biberveldt — syknął bojaźliwie trubadur, rozglądając się — bo gotów ktoś usłyszeć. Patrzcie, jak wszyscy gapią się na nas. Wynośmy się stąd, mówię wam. I radzę, poważnie potraktujmy to, co powiedział nam Chappelle o dopplerze. Ja, dla przykładu, w życiu nie widziałem żadnego dopplera, jeśli będzie trzeba, zaprzysięgnę to przed Wiecznym Ogniem.

— Patrzcie — rzekł nagle niziołek. - Ktoś biegnie ku nam.

— Uciekajmy! — zawył Jaskier.

— Spokojnie, spokojnie — uśmiechnął się szeroko Dainty i przeczesał czuprynę palcami. - Znam go. To Piżmak, tutejszy kupiec, skarbnik Cechu. Robiliśmy razem interesy. Hej, spójrzcie, jaką ma minę! Jakby zerżnął się w portki. Hej, Piżmak, mnie szukasz?

— Na Wieczny Ogień klnę się — wysapał Piżmak, odsuwając na tył głowy lisią czapę i wycierając czoło rękawem. - Byłem pewien, że zawloką cię do barbakanu. Iście, cud to. Dziwię się…

— Miło z twojej strony — przerwał niziołek z przekąsem — że się dziwisz. Uraduj nas jeszcze bardziej, mówiąc dlaczego.

— Nie udawaj głupiego, Biberveldt — zmarszczył się Piżmak. - Całe miasto już wie, jakiś to interes zrobił na koszenili. Wszyscy już o tym gadają, to i widno do hierarchy doszło, i do Chappelle, jakiś to sprytny, jakeś to chytrze wygrał na tym, co stało się w Poviss.

— O czym ty bredzisz, Piżmaku?

— O, bogowie, przestałbyś, Dainty, zamiatać ogonem niby liszka. Kupiłeś koszenilę? Za pół darmo, po pięć dwadzieścia za korzec? Kupiłeś. Korzystając z chudego popytu zapłaciłeś awalizowanym wekslem, ni grosza gotówki nie wyłożyłeś. I co? W ciągu jednego dnia opyliłeś cały ładunek po czterokroć wyższej cenie, za gotowiznę na stół. Będziesz miał może czelność twierdzić, że to przypadek, że to szczęście niby? Że kupując koszenilę niceś nie wiedział o przewrocie w Poviss?

- Że co? O czym ty gadasz?

— Przewrót był w Poviss! — ryknął Piżmak. - I ta, jak jej tam, no… Leworucja! Obalono króla Rhyda, nynie rządzi tam klan Thyssenidów! Dwór, szlachta i wojsko Rhyda nosiło się na niebiesko, to i tamtejsze tkalnie jeno indygo kupowały. A barwa Thyssenidów to szkarłat, tedy indygo staniało, a koszenila poszła w górę, a tedy na jaw wyszło, że to ty, Biberveldt, trzymasz łapę na jedynym dostępnym właśnie ładunku! Ha! Dainty milczał, zasępiwszy się.

— Chytrze, Biberveldt, nie ma co — ciągnął Piżmak. - I nikomu ani słowa, nawet przyjaciołom. Gdybyś mi co rzekł, możeby wszyscy zarobili, nawet faktorię można by założyć wspólną. Ale ty wolałeś sam, cichcem-chyłkiem. Twoja wola, ale i na mnie zasię też już nie licz. Na Wieczny Ogień, prawda to, że każdy niziołek to samolubny drań i pies posraniec. Mnie to Vimme Vivaldi nigdy awalu na wekslu nie daje, a tobie? Od ręki. Boście jedna banda są, wy nieludzkie, zapowietrzone niziołki i krasnoludy. Niech was cholera!

Piżmak splunął, odwrócił się na pięcie i odszedł. Dainty, zamyślony, drapał się w głowę, aż chrzęściła czupryna.

— Coś mi świta, chłopcy — rzekł wreszcie. - Już wiem, co nam trzeba uczynić. Idziemy do banku. Jeżeli ktoś może połapać się w tym wszystkim, to tym ktosiem jest właśnie mój znajomy bankier, Vimme Vivaldi.

III

— Inaczej wyobrażałem sobie bank — szepnął Jaskier, rozglądając się po pomieszczeniu. - Gdzie oni tu trzymają pieniądze, Geralt?

— Diabli wiedzą — odrzekł cicho wiedźmin, zasłaniając rozerwany rękaw kurtki. - Może w piwnicy?

— Gówno. Rozejrzałem się. Tu nie ma piwnicy.

— To pewnie na strychu.

— Pozwólcie do kantorka, panowie — powiedział Vimme Vivaldi.

Siedzący przy długich stołach młodzi ludzie i krasnoludy niewiadomego wieku zajęci byli pokrywaniem arkuszy pergaminu rzędami cyferek i literek. Wszyscy bez wyjątku garbili się i mieli lekko wysunięte języki. Praca, jak ocenił wiedźmin, była diablo monotonna, ale zdawała się pochłaniać pracujących bez reszty. W kącie, na niskim zydlu, siedział dziadunio o wyglądzie żebraka zajęty ostrzeniem piór. Szło mu niesporo.

Bankier zamknął starannie drzwi kantorka, przygładził długą, białą, wypielęgnowaną brodę, tu i ówdzie poplamioną inkaustem, poprawił bordowy, aksamitny kubrak, z trudem dopinający się na wydatnym brzuchu.

— Wiecie, panie Jaskier — powiedział, siadając za ogromnym, mahoniowym stołem, zawalonym pergaminami. - Zupełnie inaczej was sobie wyobrażałem. A znam wasze piosenki, znam, słyszałem. O królewnie Vandzie, która utopiła się w rzece Duppie, bo nikt jej nie chciał. I o zimorodku, co wpadł do wychodku…

— To nie moje — Jaskier poczerwieniał ze wściekłości. - Nigdy nie napisałem czegoś podobnego!

— A. A to przepraszam.

— Możebyśmy tak przeszli do rzeczy? — wtrącił Dainty. - Czas nagli, a wy o głupstwach. Jestem w poważnych tarapatach, Vimme.

— Obawiałem się tego — pokiwał głową krasnolud. - Jak pamiętasz, ostrzegałem cię, Biberveldt. Mówiłem ci trzy dni temu, nie angażuj pieniędzy w ten zjełczały tran. Co z tego, że tani, cena nominalna nie jest ważna, ważna jest stopa zysku na odsprzedaży. Tak samo ten olejek różany i ten wosk, i te gliniane miski. Co ci odbiło, Dainty, żeby kupować to gówno, i to w dodatku za żywą gotówkę, zamiast rozumnie płacić akredytywą lub wekslem? Mówiłem ci, koszty składowania są w Novigradzie diabelnie wysokie, w ciągu dwóch tygodni trzykrotnie przekroczą wartość tego towaru. A ty…

— No — jęknął z cicha niziołek. - Mów, Vivaldi. Co ja?

— A ty na to, że nie ma strachu, że sprzedasz wszystko w ciągu dwudziestu czterech godzin. I teraz przychodzisz i oświadczasz, że jesteś w tarapatach, uśmiechając się przy tym głupio i rozbrajająco. Nie idzie, prawda? A koszty rosną, co? Ha, niedobrze, niedobrze. Jak mam cię z tego wyciągnąć, Dainty? Gdybyś chociaż ubezpieczył ten chłam, posłałbym zaraz kogoś z kancelistów, żeby cichcem podpalił skład. Nie, kochany, jedno, co można zrobić, to podejść do rzeczy filozoficznie, czyli powiedzieć sobie: "srał to pies". To jest handel, raz się zyska, raz się straci. Co to zresztą za pieniądze, ten tran, wosk i olejek. Śmiechu warte. Mówmy o poważniejszych interesach. Powiedz mi, czy mam już sprzedawać korę mimozową, bo oferty zaczęły się stabilizować na pięć i pięć szóstych.