— Szkoda — wykazał bystrość Dainty. - Bo już zastanawiałem się, czy nie kazać mu zmienić wiaderka materii na wiaderko złota.
Doppler, obecnie wierna kopia niziołka, rozparł się wygodnie i uśmiechnął szeroko, rad widać z faktu, że jest centrum zainteresowania. Siedział w identycznej pozycji jak Dainty i tak samo majtał włochatymi stopami.
— Sporo wiesz o dopplerach, Geralt — rzekł, po czym pociągnął z kufla, zamlaskał i beknął. - Zaiste, sporo.
— Bogowie, głos i maniery też Biberveldta — powiedział Jaskier. - Nie ma któryś czerwonej kitajki? Trzeba go oznaczyć, psiakrew, bo może być bieda.
— Coś ty, Jaskier — obruszył się Dainty Biberveldt Pierwszy. - Chyba mnie z nim nie pomylisz? Na pierwszy… — …rzut oka widać różnice — dokończył Dainty Biberveldt Drugi i ponownie beknął z wdziękiem. - Zaprawdę, żeby się pomylić, trzeba by być głupszym niż kobyla rzyć.
— Nie mówiłem? — szepnął Jaskier w podziwie. - Myśli i gada jak Biberveldt. Nie do odróżnienia…
— Przesada — wydął wargi niziołek. - Gruba przesada.
— Nie — zaprzeczył Geralt. - To nie przesada. Wierz lub nie, ale on jest w tej chwili tobą, Dainty. Niewiadomym sposobem doppler precyzyjnie kopiuje również psychikę ofiary.
— Psy co?
— No, właściwości umysłu, charakter, uczucia, myśli.
Duszę. Co potwierdzałoby to, czemu przeczy większość czarodziejów i wszyscy kapłani. To, że dusza to również materia.
— Bluźnierstwo… — sapnął oberżysta.
— I bzdura — rzekł twardo Dainty Biberveldt. - Nie opowiadaj bajek, wiedźminie. Właściwości umysłu, dobre sobie. Skopiować czyjś nos i portki to jedno, ale rozum to nie w kij pierdział. Zaraz ci to udowodnię. Gdyby ten wszawy doppler skopiował mój kupiecki rozum, to nie sprzedałby koni w Novigradzie, gdzie nie ma na nie zbytu, ale pojechał do Diablego Brodu, na koński targ, gdzie ceny są aukcyjne, kto da więcej. Tam się nie traci…
— Właśnie, że się traci — doppler sparodiował obrażoną minę niziołka i parsknął w charakterystyczny sposób. - Po pierwsze, cena na aukcji w Diablim Brodzie równa w dół, bo kupcy zmawiają się, jak licytować. Dodatkowo zaś trzeba zapłacić prowizję aukcjonerom.
— Nie ucz mnie handlu, dupku — oburzył się Biberveldt. - Ja w Diablim Brodzie wziąłbym dziewięćdziesiąt albo i sto za sztukę. A ty ile dostałeś od novigradzkich cwaniaków?
— Sto trzydzieści — powiedział doppler.
- Łżesz, wywłoko.
— Nie łżę. Pognałem konie prosto do portu, panie Dainty, i tam znalazłem zamorskiego handlarza futer. Kuśnierze nie używają wołów, formując karawany, bo woły są za wolne. Futra są lekkie, ale cenne, trzeba więc podróżować szybko. W Novigradzie nie ma zbytu na konie, więc koni też nie ma. Ja miałem jedyne dostępne, więc podyktowałem cenę. To proste…
— Nie ucz mnie, powiedziałem! — wrzasnął Dainty, czerwieniejąc. - No, dobra, zarobiłeś więc. A pieniądze gdzie?
— Obróciłem — rzekł dumnie Tellico, naśladując typowe dla niziołka przeczesywanie palcami gęstej czupryny. - Pieniądz, panie Dainty, musi krążyć, a interes musi się kręcić.
— Uważaj, żebym ja ci łba nie ukręcił! Gadaj, co zrobiłeś z forsą za konie?
— Mówiłem. Nakupowałem towarów.
— Jakich? Coś kupił, pokrako?
— Ko…koszenilę — zająknął się doppler, a potem wyrecytował szybko. - Pięćset korcy koszenili, sześćdziesiąt dwa cetnary kory mimozowej, pięćdziesiąt pięć garncy olejku różanego, dwadzieścia trzy baryłki tranu, sześćset glinianych misek i osiemdziesiąt funtów wosku pszczelego. Tran, nawiasem mówiąc, kupiłem bardzo tanio, bo był cokolwiek zjełczały. Aha, byłbym zapomniał. Kupiłem jeszcze sto łokci bawełnianego sznura.
Zapadło długie, bardzo długie milczenie.
— Zjełczały tran — rzekł wreszcie Dainty, bardzo wolne wypowiadając poszczególne słowa. - Bawełniany sznurek. Różany olejek. Ja chyba śnię. Tak, to koszmar. W Novigradzie można kupić wszystko, wszelkie cenne i pożyteczne rzeczy, a ten tu kretyn wydaje moje pieniądze na jakieś gówno. Pod moją postacią. Jestem skończony, przepadły moje pieniądze, przepadła moja kupiecka reputacja. Nie, mam tego dość. Pożycz mi miecza, Geralt. Zarąbię go na miejscu.
Drzwi alkierza otwarły się, skrzypiąc.
— Kupiec Biberveldt! — zapiał wchodzący osobnik w purpurowej todze, wiszącej na chudej postaci jak na kiju. Na głowie miał aksamitną czapkę w kształcie odwróconego nocnika. - Czy jest tu kupiec Biberveldt?
— Tak — odrzekli jednocześnie obaj niziołkowie. W następnej chwili jeden z Dainty Biberveldtów chlusnął zawartością kufla w twarz wiedźmina, zręcznie wykopał zydel spod Jaskra i przemknął pod stołem w stronę drzwi, obalając po drodze osobnika w śmiesznej czapce.
— Pożar! Ratunku! — zawył, wypadając do ogólnej izby. - Mordują! Pali się!
Geralt, otrząsając się z piany, rzucił się za nim, ale drugi z Biberveldtów, również pędzący ku drzwiom, pośliznął się na trocinach i upadł mu pod nogi. Obaj wywalili się w parnym progu. Jaskier, gramoląc się spod stołu, klął ohydnie.
— Napaaaad! — zawrzeszczał z podłogi chudy osobnik, zaplątany w purpurową togę. - Naaapaaaaaad!!! Bandyciiii!
Geralt przeturlał się po niziołku, wpadł do karczmy, zobaczył, jak doppler, roztrącając gości, wypada na ulicę. Rzucił się za nim, po to tylko, by utknąć na elastycznym, lecz twardym murze ludzi zagradzających mu drogę. Jednego, umorusanego gliną i śmierdzącego piwem, udało mu się przewrócić, ale pozostali unieruchomili go w żelaznym uścisku krzepkich ramion. Szarpnął się wściekle, czemu zawtórował suchy trzask pękających nici i dartej skóry, a pod prawą pachą zrobiło się luźno. Wiedźmin zaklął, przestając się wyrywać.
— Mamy go! — wrzasnęli mularze. - Mamy zbója! Co robić, panie majster?
— Wapno! — zawył majster, podrywając głowę z blatu stołu i wodząc dookoła niewidzącymi oczyma.
— Straaaż! - ryczał purpurowy, na czworakach karabkając się z alkierza. - Napad na urzędnika! Straż! Pójdziesz za to na szubienicę, złoczyńco!
— Mamy go! — krzyknęli mularze. - Mamy go, panie!
— To nie ten! — zawył osobnik w todze — Łapać łotra! Gońcie go!
— Kogo?
— Biberveldta, niziołka! Gonić go, gonić! Do lochu z nim!
— Zaraz, zaraz — rzekł Dainty, wyłaniając się z alkierza. - Coście to, panie Schwann? Nie wycierajcie sobie gęby moim nazwiskiem. I nie wszczynajcie alarmu, nie ma potrzeby.
Schwann zamilkł, patrząc na niziołka ze zdumieniem. Z alkierza wyłonił się Jaskier, w kapelusiku na bakier, oglądając swoją lutnię. Mularze, poszeptawszy między sobą, puścili wreszcie Geralta. Wiedźmin, choć bardzo zły, ograniczył się do soczystego splunięcia na podłogę.
— Kupcze Biberveldt! — zapiał Schwann, mrużąc krótkowzroczne oczy. - Co to ma znaczyć? Napaść na urzędnika miejskiego może was drogo… Kto to był? Ten niziołek, który umknął?
— Kuzyn — rzekł szybko Dainty. - Mój daleki kuzyn…
— Tak, tak — poparł go szybko Jaskier, czując swój żywioł. - Daleki kuzyn Biberveldta. Znany jako Czubek-Biberveldt. Czarna owca w rodzinie. Dzieckiem będąc, wpadł do studni. Wyschniętej. Ale nieszczęściem ceber spadł mu prosto na głowę. Zwykle jest spokojny, tylko widok purpury go rozwściecza. Ale nie ma co się martwić, bo uspokaja się na widok rudych włosków na damskim łonie. Dlatego popędził prosto do «Passifiory». Mówię wam, panie Schwann…
— Dosyć, Jaskier — zasyczał wiedźmin. - Zamknij się, do licha.
Schwann obciągnął na sobie togę, otrzepał ją z trocin i wyprostował się, przybierając wyniosłą minę.
— Taak — powiedział. - Baczcie uważniej na krewnych, kupcze Biberveldt, bo sami wszak wiecie, jesteście odpowiedzialni. Gdybym wniósł skargę… Ale czasu mi nie staje. Ja tu, Biberveldt, po sprawach służby. W imieniu władz miejskich wzywam was do zapłaty podatku.
— Hę?
— Podatku — powtórzył urzędnik i wydął wargi w grymasie podpatrzonym zapewne u kogoś znacznie znaczniejszego. - Cóżeście to? Udzieliło się wam od kuzyna? Jeśli robi się interesy, trzeba płacić podatki. Albo do ciemnicy się idzie siedzieć.
— Ja!? - ryknął Dainty. - Ja, interesy? Ja same straty mam, kurwa mać! Ja…
— Uważaj, Biberveldt — syknął wiedźmin, a Jaskier ukradkiem kopnął niziołka w owłosioną kostkę. Niziołek kaszlnął.
— Jasna rzecz — powiedział, z wysiłkiem przywołując uśmiech na pucołowatą twarz. - Jasna rzecz, panie Schwann. Jeśli robi się interesy, trzeba płacić podatki. Dobre interesy, duże podatki. I odwrotnie, jak mniemam.
— Nie mnie oceniać wasze interesy, panie kupcze — urzędnik zrobił kwaśną minę, usiadł za stołem, z przepastnych zakamarków togi dobył liczydła i zwój pergaminów, które rozłożył na blacie, przetarłszy go wprzód rękawem. - Mnie aby liczyć i inkasować. Taak… Uczyńmy tedy rachubę… To będzie… hmmm… Spuszczam dwa, jeden mam w rozumie… Taak… Tysiąc pięćset pięćdziesiąt trzy korony i dwadzieścia kopperów.
Z gardła Dainty Biberveldta wyrwało się głuche rzężenie. Mularze zamruczeli w podziwie. Oberżysta upuścił miskę. Jaskier westchnął.
— No, to do widzenia, chłopcy — rzekł niziołek gorzko. - Gdyby ktoś o mnie pytał, to jestem w ciemnicy.
II
— Do jutra, do południa — jęczał Dainty. - A to sukinsyn, ten Schwann, żeby go pokręciło, wstrętnego dziada, mógł mi bardziej sprolongować. Ponad półtora tysiąca koron, skąd ja wytrzasnę do jutra tyle forsy? Jestem skończony, zrujnowany, zgniję w kryminale! Nie siedźmy tu, cholera, mówię wam, łapmy tego drania dopplera! Musimy go złapać!
Siedzieli wszyscy trzej na marmurowej cembrowinie basenu nieczynnej fontanny, zajmującego środek niedużego placyku wśród okazałych, ale wyjątkowo niegustownych kupieckich kamieniczek. Woda w basenie była zielona i potwornie brudna, pływające wśród odpadków złote orfy ciężko pracowały skrzelami i otwartymi pyszczkami łapały powietrze z powierzchni. Jaskier i niziołek żuli racuchy, które trubadur przed chwilą gwizdnął z mijanego straganu.
— Na twoim miejscu — powiedział bard — zaniechałbym pościgu, a zaczął się rozglądać za kimś, kto pożyczy ci pieniędzy. Co ci da złapanie dopplera? Myślisz może, że Schwann przyjmie go jako ekwiwalent?