— No — rzekł Dainty. - Marna pociecha, ale… Drzwi kantorka otwarły się znowu i do środka wpadło znane już wiedźminowi coś w zielonej czapce i króliczym futerku.

— Kupiec Biberveldt — oświadczyło — przykazuje dokupić garnków, gdyby zabrakło. Cena nie gra roli.

- Świetnie — uśmiechnął się niziołek, a uśmiech ten przywołał na myśl skrzywiony pyszczek wściekłego żbika. - Kupimy mnóstwo garnków, wola pana Biberveldta jest dla nas rozkazem. Czego jeszcze mamy dokupić? Kapusty? Dziegciu? Grabi żelaznych?

— Ponadto — wychrypiało coś w futerku — kupiec Biberveldt prosi o trzydzieści koron gotówką, bo musi dać łapówkę, zjeść coś i napić się piwa, a pod "Grotem Włóczni" jacyś trzej obwiesie ukradli mu sakiewkę.

— Ach. Trzej obwiesie — rzekł Dainty przeciągle. - Tak, to miasto pełne zdaje się być obwiesiów. A gdzież to, jeśli wolno spytać, jest teraz wielmożny kupiec Biberveldt?

— A gdzieżby — powiedziało coś, pociągając nosem — jak nie na Zachodnim Bazarze.

— Vimme — rzekł Dainty złowrogo. - Nie zadawaj pytań, ale znajdź mi tu gdzieś solidną, grubą lagę. Wybieram się na Zachodni Bazar, ale bez lagi pójść tam nie mogę. Zbyt wielu tam obwiesiów i złodziei.

— Lagę, powiadasz? — Znajdzie się. Ale, Dainty, jedno chciałbym wiedzieć, bo mnie to gnębi. Miałem nie zadawać pytań, nie zapytam więc, ale zgadnę, a ty potwierdzisz albo zaprzeczysz. Dobra?

— Zgaduj.

— Ten zjełczały tran, ten olejek, wosk i miski, ten cholerny powróz, to była zagrywka taktyczna, prawda? Chciałeś odwrócić uwagę konkurencji od koszenili i mimozy? Wywołać zamieszanie na rynku? Hę, Dainty?

Drzwi otwarły się gwałtownie i do kantorka wbiegło coś bez czapki.

— Szczawiór melduje, że wszystko gotowe! — wrzasnęło cienko. - Pyta, czy nalewać?

— Nalewać! - zagrzmiał niziołek. - Natychmiast nalewać!

— Na ryżą brodę starego Rhundurina! — zawył Vimme Vivaldi, gdy tylko za gnomem zamknęły się drzwi. - Nic nie rozumiem! Co tu się dzieje? Co nalewać? W co nalewać?

— Pojęcia nie mam — wyznał Dainty. - Ale interes, Vimme, musi się kręcić.

IV

Przepychając się z trudem przez ciżbę, Geralt wyszedł prosto na stragan, obwieszony miedzianymi rondlami, kociołkami i patelniami, skrzącymi się czerwono w promieniach przedwieczornego słońca. Za straganem stał rudobrody krasnolud w oliwkowym kapturze i ciężkich butach z foczej skóry. Na twarzy krasnoluda malowało się widoczne zniechęcenie — mówiąc zwięźle, wyglądał, jakby za chwilę zamierzał opluć przebierającą w towarze klientkę. Klientka falowała biustem, potrząsała złotymi kędziorka-mi i raziła krasnoluda bezustannym potokiem wymowy, pozbawionej ładu i składu.

Klientką, ni mniej, ni więcej, była Vespula, znana Geraltowi jako miotaczka pocisków. Nie czekając, aż go rozpozna, szybko wtopił się w tłum.

Zachodni Bazar tętnił życiem, droga przez zbiegowisko przypominała przeprawę przez krzaki głogu. Co i rusz coś czepiało się rękawów i nogawek — już to dzieci, które zgubiły się mamom, gdy te odciągały ojców od namiotu z wyszynkiem, już to szpicle z kordegardy, już to pokątni oferenci czapek niewidek, afrodyzjaków i świńskich scen rzeźbionych w cedrowym drewnie. Geralt przestał się uśmiechać i zaczął klnąc, robiąc stosowny użytek z łokci.

Usłyszał dźwięki lutni i znany mu, perlisty śmiech. Dźwięki dobiegały od strony bajecznie kolorowego straganu, ozdobionego napisem: "Tutaj cuda, amulety i przynęty na ryby".

— Czy ktoś już mówił pani, że jest pani śliczna? — wrzeszczał Jaskier, siedząc na straganie i wesoło machając nogami. - Nie? Nie może to być! To miasto ślepców, nic, tylko miasto ślepców. Dalejże, dobrzy ludzie! Kto chce usłyszeć balladę o miłości? Kto chce się wzruszyć i wzbogacić duchowo, niechaj wrzuci monetę do kapelusza. Z czym, z czym tu się pchasz, zasrańcze? Miedź zachowaj dla żebraków, nie obrażaj mi tu miedzią artysty. Ja ci to może wybaczę, ale sztuka nigdy!

— Jaskier — rzekł Geralt, podchodząc. - Zdaje się, że rozdzieliliśmy się, aby szukać dopplera. A ty urządzasz koncerty. Nie wstyd ci śpiewać po jarmarkach jak proszalny dziad?

— Wstyd? — zdziwił się bard. - Ważne jest, co i jak się śpiewa, a nie gdzie się śpiewa. Poza tym, głodny jestem, a właściciel straganu obiecał mi obiad. Co się zaś tyczy dopplera, to szukajcie go sobie sami. Ja nie nadaję się do pościgów, bijatyk i samosądów. Jestem poetą.

— Lepiej byś zrobił, unikając rozgłosu, poeto. Jest tu twoja narzeczona, mogą być kłopoty.

— Narzeczona? — Jaskier zamrugał nerwowo. - O kogo chodzi? Mam ich kilka.

Vespula, dzierżąc w dłoni miedzianą patelnię, przedarła się przez tłum słuchaczy z impetem szarżującego tura. Jaskier zerwał się ze straganu i rzucił do ucieczki, zwinnie przeskakując nad koszami z marchwią. Vespula odwróciła się w stronę wiedźmina, rozdymając chrapki. Geralt cofnął się, napotykając plecami na twardy opór ściany straganu.

— Geralt! — krzyknął Dainty Biberveldt, wyskakując z tłumu i potrącając Vespulę. - Prędko, prędko! Widziałem go! O, o tam, ucieka!

— Jeszcze was dopadnę, rozpustnicy! — wrzasnęła Vespula, łapiąc równowagę. - Jeszcze porachuję się z całą waszą świńską bandą! Ładna kompania! Bażant, oberwaniec i karzełek o włochatych piętach! Popamiętacie mnie!

— Tędy, Geralt! — ryknął Dainty, w biegu roztrącając grupkę żaków, zajętych grą w "trzy muszelki". - Tam, tam, zwiał między wozy! Zajdź go od lewej! Prędko!

Rzucili się w pościg, sami ścigani przekleństwami poszturchiwanych przekupniów i kupujących. Geralt cudem tylko uniknął potknięcia się o zaplątanego pod nogi usmar-kanego berbecia. Przeskoczył nad nim, ale wywrócił dwie beczułki śledzi, za co rozwścieczony rybak chlasnął go po' plecach żywym węgorzem, którego właśnie demonstrował klientom.

Dostrzegli dopplera, usiłującego zemknąć wzdłuż zagrody dla owiec.

— Z drugiej strony! — wrzasnął Dainty. - Zajdź go z drugiej strony, Geralt!

Doppler przemknął jak strzała wzdłuż płotu, migając zieloną kamizelką. Robiło się oczywiste, dlaczego nie zmieniał się w kogoś innego. Nikt nie mógł zwinnością dorównać niziołkowi. Nikt. Oprócz drugiego niziołka. I wiedźmina.

Geralt zobaczył, jak doppler zmienia raptownie kierunek, wzbijając chmurę kurzu, jak zręcznie nurkuje w dziurę w parkanie, ogradzającym wielki namiot służący jako rzeźnia i jatka. Dainty też to zobaczył. Przeskoczył przez żerdzie i zaczął przebijać się przez stłoczone w zagrodzie stado beczących baranów. Widać było, że nie zdąży. Geralt skręcił i rzucił się w ślad za dopplerem pomiędzy deski parkanu. Poczuł nagłe szarpnięcie, usłyszał trzask rwącej się skóry, a kurtka również pod drugą pachą zrobiła się nagle bardzo luźna.

Wiedźmin zatrzymał się. Zaklął. Splunął. I jeszcze raz zaklął.

Dainty wbiegł do namiotu za dopplerem. Ze środka dobiegały wrzaski, odgłosy razów, klątwy i okropny rumor.

Wiedźmin zaklął po raz trzeci, wyjątkowo plugawię, po czym zgrzytnął zębami, uniósł prawą rękę, złożył palce w Znak Aard, kierując go prosto na namiot. Namiot wydął się jak żagiel podczas huraganu, a z wewnątrz rozległo się potępieńcze wycie, łoskot i ryki wołów. Namiot oklapł.

Doppler, pełzając na brzuchu, wysmyknął spod płachty i rzucił w kierunku drugiego, mniejszego namiotu, prawdopodobnie chłodni. Geralt bez namysłu skierował ku niemu dłoń i dziabnął go w plecy Znakiem. Doppler zwalił się na ziemię jak rażony gromem, przekoziołkował, ale natychmiast zerwał się i wpadł do namiotu. Wiedźmin deptał mu po piętach.

W namiocie śmierdziało mięsem. I było ciemno.

Tellico Lunngrevink Letorte stał tam, dysząc ciężko, oburącz obejmując wiszącą na żerdzi świńską półtuszę. Z namiotu nie było drugiego wyjścia, a płachta była solidnie i gęsto przykołkowana do ziemi.

— Czysta przyjemność znowu cię spotkać, mimiku — powiedział Geralt zimno.

Doppler dyszał ciężko i chrapliwie.

— Zostaw mnie w spokoju — stęknął wreszcie. - Dlaczego mnie prześladujesz, wiedźminie?

— Tellico — powiedział Geralt — Zadajesz głupie pytania. Aby wejść w posiadanie koni i postaci Biberveldta, rozbiłeś mu głowę i porzuciłeś na pustkowiu. Nadal korzystasz z jego osobowości i drwisz sobie z kłopotów, jakie mu tym sprawiasz. Diabli wiedzą, co jeszcze planujesz, ale przeszkodzę ci w tych planach, tak czy inaczej. Nie chcę cię ani zabijać, ani wydawać władzom, ale z miasta musisz się wynieść. Dopilnuję, byś się wyniósł.

— A jeżeli nie zechcę?

— To wywiozę cię na taczkach, w worku. Doppler rozdął się raptownie, potem nagle wyszczuplał i zaczął rosnąć, jego kędzierzawe, kasztanowate włosy zbielały i wyprostowały się, sięgając ramion. Zielona kamizelka niziołka oleiście zabłysła, stając się czarną skórą, na ramionach i mankietach zaskrzyły się srebrne ćwieki. Pucołowata, rumiana twarz wydłużyła się i pobladła.

Sponad prawego ramienia wysunęła się rękojeść miecza.

— Nie podchodź — rzekł chrapliwie drugi wiedźmin i uśmiechnął się. - Nie zbliżaj się, Geralt. Nie pozwolę się dotknąć.

Ależ ja mam paskudny uśmiech, pomyślał Geralt, sięgając po miecz. Ależ ja mam paskudną gębę. Ależ ja paskudnie mrużę oczy. Więc tak wyglądam? Zaraza.

Ręka dopplera i ręka wiedźmina jednocześnie dotknęły rękojeści, oba miecze jednocześnie wyskoczyły z pochew. Obaj wiedźmini jednocześnie wykonali dwa szybkie, miękkie kroki — jeden do przodu, drugi w bok. Obaj jednocześnie unieśli miecze i wywinęli nimi krótkiego, syczącego młyńca.

Obaj jednocześnie znieruchomieli, zamarli w pozycji.

— Nie możesz mnie pokonać — warknął doppler. - Bo jestem tobą, Geralt.

— Mylisz się, Tellico — powiedział cicho wiedźmin. - Rzuć miecz i wracaj do postaci Biberveldta. Inaczej pożałujesz, uprzedzam.

— Jestem tobą — powtórzył doppler. - Nie uzyskasz nade mną przewagi. Nie możesz mnie pokonać, bo jestem tobą!

— Nie masz nawet pojęcia, co to znaczy być mną, mimiku.

Tellico opuścił rękę zaciśniętą na mieczu.

— Jestem tobą — powtórzył.

— Nie — zaprzeczył wiedźmin. - Nie jesteś. A wiesz, dlaczego? Bo jesteś małym, biednym, dobrotliwym dopplerem. Dopplerem, który wszakże mógł zabić Biberveldta i zakopać jego ciało w zaroślach, zdobywając przez to absolutne bezpieczeństwo i absolutną pewność, że nie zostanie zdemaskowany, nigdy, przez nikogo, wliczając w to małżonkę niziołka, słynną Gardenię Biberveldt. Ale nie zabiłeś go, Tellico, bo nie było cię na to stać. Bo jesteś małym, biednym, dobrotliwym dopplerem, którego przyjaciele nazywają Dudu. I w kogokolwiek byś się nie zmienił, zawsze jesteś taki sam. Umiesz skopiować tylko to, co w nas dobre, bo tego, co w nas złe, nie rozumiesz. Taki właśnie jesteś, dopplerze.