Изменить стиль страницы

– Kopać wokoło – poleciła. – Ostrożnie, może tego być więcej.

Nie trzeba im było powtarzać, migiem wyryli ogromną dziurę, ale nie znaleźli już nic. Stanisława przyszła godzinę później. Oceniła na zimno postęp prac i skrzywiła się.

– Siły macie tyle co na pierdnięcie – warknęła. -Wydajność niemal zerowa.

– Tak nasączeni alkoholem, że mięśnie nie pracują właściwie – zauważyła uczenie Monika. – Trzeba by im wszyć esperal i odczekać z pół roku, aż odzyskają formę.

– Esperal? – przeraził się Maciej. – Tak nie wolno. To poniżanie godności człowieka!

Nie zdołały powstrzymać uśmiechów.

– To pierwszy dzień pracy po wieloletniej przerwie – uspokoiła ją dziedziczka. – W ciągu tygodnia, może dwóch, powinni się rozruszać. Będą mieli straszliwe zakwasy, ale ciała niebawem przystosują się do zwiększonego wysiłku.

– Znaleźliśmy jakieś dokumenty. – Księżniczka pokazała zwitki suszące się na fundamencie.

– Ciekawe. – W oczach alchemiczki błysnęło zainteresowanie. – Może ukryto je w czasie wojny, a kto wie, czy nie wcześniej… Wiesz, dwór był drewniany, więc dla bezpieczeństwa ważne papiery zawsze trzymaliśmy gdzie indziej. Przejrzymy je po kolacji – zadecydowała.

Niestety, w ocenie wydajności pracowników nie myliła się. Efekty działań ekspegeerowców były raczej żałosne. Kopiąc do późnego popołudnia, ledwie zdołali się uporać z jedną trzecią zadań przewidzianych na ten dzień. Na szczęście Monika wyrobiła pełne trzysta procent normy.

* * *

Pociąg z Oslo do Trondheim pędził na północ prawie pusty. Dwa rzędy wygodnych, lotniczych siedzeń, klimatyzacja, cudowne widoki za oknem… Obaj łowcy usiedli na końcu wagonu, wyciągnęli prowiant i jednym okiem spoglądając na dzikie góry, wiedli ożywioną rozmowę.

– Zwą go Architektem – powiedział Arminius. – Mistrz Sędziwój spotkał go prawdopodobnie tylko raz, w Krakowie, w roku 1748. Nasz ptaszek zwał się wtedy Lech Rydel. Szukam go od sześćdziesięciu lat.

– Żyje co najmniej…

– Nie udało mi się ustalić. – Stary wzruszył ramionami. – Ale być może to najstarsza istota na naszej planecie. Trafiłem na jego trop przypadkiem. Na wzniesionych przez siebie budynkach zostawia ten symbol. – Wykonał pospieszny szkic na kartce.

– Gdzieś to już widziałem – mruknął Laszlo. – Zamek w Sinaja, koło bramy?

– W twoich stronach? – Wyjął z teczki laptopa i uruchomił go.

Otworzył folder z fotografiami.

– Malowane klasztory, bazylika w Jassach… Najstarszy ślad, jaki odnalazłem, to świątynia Hagia Sophia w Konstantynopolu. A sam symbol, cóż, jest dużo starszy. To filar dżed, staroegipski symbol trwałości i niezmienności. Amulet wkładany między bandaże mumii albo znak malowany na wiekach sarkofagów, mający ochronić je przed zniszczeniem.

– Ten człowiek pochodzi ze starożytnego Egiptu?

– Nie wykluczam. Przyłożył rękę do co najmniej stu różnych budowli. Znajdowałem ten znak na budynkach, które wyznaczały nowe prądy w architekturze. Opactwo Cluny, katedra w Chartres. I takich, które stanowią kwintesencję danego stylu, najwyższe, niedoścignione…

– Rozumiem.

– Jak na przykład zamek w Malborku.

– Czy nasz murarz jest wampirem?

– Nie wiem. Ale musimy to ustalić. Coś trzyma go przy życiu. Jeśli to bionekroza, trzeba go wyeliminować. Jest jeszcze coś. Stanisława pamięta, że taki sam symbol był wykuty na stopniach jej dworu.

– W Kruszewicach?

– Właśnie. I to dziwna sprawa. Fundament i schody wymurowano w czasach jej wczesnej młodości. Robił to jakiś fachowiec wynajęty przez jej ojca. Nie pamięta, jak się nazywał, ale kojarzy, że zginął przy pracy. Obrabiał duży blok kamienia, uderzył kilofem, narzędzie odskoczyło i trafiło go drugim końcem w czoło. Umarł po godzinie w straszliwych męczarniach.

– Umarł?

– Jak widać nie. Sądzili, że ta śmierć przyniosła im pecha, przez następne trzysta lat dwór palił się co najmniej osiem razy.

– Ładny mi symbol trwałości – prychnął Laszlo. – Tam, gdzie jedziemy…

– Trondheim, dawna stolica Norwegii. W średniowieczu nazywała się Nidaros. Jest znana z pięknej katedry. Katedry, do której nasz ptaszek kilka razy przyłożył rękę. I którą kilka razy musiano odbudowywać. Znak dżed znajduje się na partiach muru z trzynastego i szesnastego wieku oraz na ścianie, w części zrekonstruowanej na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku.

– Jakiś trop?

– Tak. Wygrzebałem coś w Internecie. – Otworzył dokument. – W tym mieście działa pracownia konserwacji zabytków murowanych, na czele której stoi architekt Lars Riedel. A to ich logo. – Wyświetlił obrazek.

– Filar dżed.

– Właśnie. Tu masz zdjęcie kierownika… A to szkic wykonany przez Alchemika. Lech Rydel, Lars Riedel…

– Czyli, podobnie jak Stanisława i Monika, przyzwyczajony jest do swojego nazwiska i gdy tylko może, używa go, co najwyżej modyfikując brzmienie.

– Na to wygląda.

– A może tak poszukać jego wcześniejszych śladów? Może po nazwisku?

– Już to zrobiłem: Leon Rissel, Leau Riddle, Leszek Rydlewski, Lew Rydlow, Li Rehen, Leoncio Ridosa… I trzydzieści podobnych.

– Fiu…

– Rozbijał się po całym niemal świecie. Ale ostatni budynek wzniósł przed siedemdziesięciu laty. Sądziłem, że nie żyje, ale widać tylko zmodyfikował swoje zainteresowania. Współczesna architektura jakoś do niego nie przemawia, więc zajął się rekonstruowaniem i odbudową pamiątek wcześniejszych epok.

– Powiedziałbym, że to szlachetna praca.

– Spora część jego budynków ma dziwnego pecha. I to głównie ich odbudową się zajmuje. Jak gdyby już na etapie ich wznoszenia robił coś, co sprawia, że są nietrwałe. Na tyle nietrwałe, że co i rusz trzeba przy nich coś naprawiać.

– Cwaniaczek. – Młody cmoknął z uznaniem. – Załatwił sobie w ten sposób robotę do siódmej nieskończoności! Ale mimo wszystko nie wygląda mi na człowieka, który chciałby żyć kosztem ludzkich istnień.

– Też mnie to gryzie. Widzisz, wampiry, te prawdziwe, nie są specjalnie twórcze. Nie malują obrazów ani nie komponują muzyki. Ich umysły działają jakoś inaczej. Ale może inne istoty pasożytnicze nie podlegają tym ograniczeniom.

– Inne istoty?

– Właśnie. Dlatego, zanim dziabniemy go kołkiem, trzeba sprawę dokładnie wyświetlić. Żebyśmy się nie pomylili – dodał i zamilkł, przypominając sobie dawne i nowsze pomyłki.

– Opowiedz mi o bionekrozie – poprosił Laszlo. – Dziadek, odnoszę wrażenie, sam niewiele wiedział. Nauczył mnie, jak rozpoznać wampira, ale…

– Podstawowa różnica między nimi a twoją Moniką… – Stary puścił oko, a młodzieniec zaczerwienił się jak burak. -…polega na tym, że wampiry są martwe. Nosferatu, żywe trupy. Mówi się o nich ostatnio „nie-umarli", ale to błąd definicji. Nazywa się ich też kainitami, wywodząc ich pochodzenie od biblijnego Kaina, ale to już zupełnie nowy wymysł. Nie pochodzą od nikogo. To pozbawione życia mięso.

– Ruszają się. Posiadają świadomość, inteligencję…

– Owszem, ale w ich ciałach nie zachodzą praktycznie żadne reakcje chemiczne. Nie rozkładają się.

– To co je porusza?

– To samo co nas, elektryczność. Impulsy, które powodują skurcze mięśni, przeskakują po neuronach martwego mózgu, przewodzą wzrok nieruchomych oczu. Nie wiedziałeś? Nie wodzą za tobą spojrzeniem, tylko przekręcają całą głowę.

– Jeśli mięśnie pracują, to muszą spalać cukry lub tłuszcze. Komórki potrzebują paliwa. I tlenu.

– Teoretycznie tak. Robiłem dwa razy w życiu wiwisekcję wampira. Próbowałem rozwiązać zagadki ich fizjologii. Im dłużej się tym zajmowałem, tym mniej rozumiałem. Na przykład ich, nazwijmy to, układ krwionośny. Serce nie bije, ale wystarczy trafić je kołkiem i wampir ginie. Dla odmiany, jeśli się je przestrzeli, nic się nie dzieje – dalej bydlę łazi, z dziurą na wylot… Srebro je zabija, woda święcona dotkliwie parzy, tylko trzeba mieć taką poświęconą przez katolickiego księdza. Pozostałe działają o połowę słabiej.

– Relikwie?

– Nie wiem. Nie miałem nigdy okazji sprawdzić.

– Jeśli nie trawią i nie działa u nich krążenie, to po co piją ludzką krew?

– No cóż, mam kilka teorii. Pierwsza jest taka, że ludzka hemoglobina jest im potrzebna do wytworzenia czegoś, nazwijmy to czynnikiem X, co powstrzymuje reakcje chemiczne, a tym samym rozkład ciała. Przyznaję, są w tym rozumowaniu luki, jednak dobrze trafiony wampir rozkłada się niemal w mgnieniu oka. Im jest starszy, tym szybciej i dokładniej. Książę Vlad rozsypał się na coś podobnego do popiołu.

– Jeśli zachodzą w nich zjawiska elektryczne, to muszą skądś brać energię. Nie wysysają jej z ludzi, aktywność elektryczna wyssanej krwi to jakieś śmieszne wartości. Z rozkładu chemicznego hemoglobiny nie uzyskają aż tyle. A może zjawiska jądrowe?

– To znaczy?

– Zimna synteza jądrowa. To, co usiłują od lat uzyskać najlepsi uczeni. Przemiana dwóch atomów wodoru w hel.

– Hmmm… – Stary zadumał się głęboko. – W zasadzie nigdy nie badałem, czy wampiry są radioaktywne. A chyba by były?

– Nie wiem, nie jestem fizykiem. Coś się wydziela w takich reakcjach, oczywiście nie jest to silne skażenie jak przy konwencjonalnej energii atomowej… Swoją drogą, za zimną fuzję dadzą od ręki nagrodę Nobla.

– Zatem, póki tego nie sprawdzimy, zostaje nam jedno wyjaśnienie. Choć jako naukowiec wzdragam się przed nim – westchnął Arminius.

– Hinduska prana, vis vitalis, siła życiowa kradziona żywym organizmom?

– Coś tak jakby. Magia.

– Czy potrzebują w takim razie w ogóle źródeł energii?

– Sądzę, że prawo jej zachowania jest uniwersalne. Jeden żydowski kabalista powiedział mi, że magia, choć istnieje realnie, to tylko zmiana. Czarownik może zmaterializować przedmiot czy regulować pogodę, ale dzieje się to zawsze kosztem samej struktury rzeczywistości. Jeśli gdzieś stworzy posąg ze złota, to w promieniu całych kilometrów ten metal zniknie. No i energia. Trzeba uporządkować atomy w nowy kształt.