– Do usług, mistrzu.
Tylko wrodzona kultura powstrzymała go przed ciśnięciem soczystej wiązanki. Ci, których poranili z Laszlo w potyczce, nie wzięli udziału w ostatecznym starciu na podwórzu kamienicy. Jak mógł o nich zapomnieć?
– Czego chcecie? – syknął. – Zdaje się, że przez was spóźniłem się na samolot. – Dotknął przegubu, ale po zegarku zostało tylko wspomnienie.
– Skrywasz, mistrzu, pewien sekret, który, naszym zdaniem, powinien służyć ogółowi.
– To znaczy wam? – westchnął.
– No właśnie. Nam jako reprezentantom ogółu.
– Kim jesteś? Lubię rozmawiać z ludźmi, których potrafię jakoś nazwać. – Alchemik zlustrował ściany swojego więzienia.
– Wilk, Wielki Mistrz Bractwa Pierwszej Drogi.
– Drugiej Drogi. – Przekora nie opuszczała go nawet w tak paskudnej sytuacji.
– Nie ma żadnego racjonalnego powodu, byśmy stosowali twoją terminologię. Zresztą jest to bez znaczenia. Chcemy posiadać wiedzę o stosowaniu obu metod pozyskania kruszcu. Oraz, oczywiście, zdobyć nieśmiertelność, którą daje czerwona tynktura. W zamian darujemy ci życie i nawet zwrócimy wolność.
– Wzrusza mnie wasza hojność – rzucił z sarkazmem. – A jeśli odmówię?
– Na początek, dla podkreślenia wagi naszych słów, przez tydzień nie damy ci nic do żarcia. Jeśli to nie pomoże, no cóż, przez ostatnie stulecia opracowano szereg nowych, interesujących metod zadawania niewyobrażalnych wręcz cierpień. Zamierzamy wypróbować kilka najbardziej widowiskowych.
– Zatem zacznijmy od tego tygodnia głodówki. -Mistrz Michał wzruszył ramionami. – Pozwolicie, że potraktuję to terapeutycznie, niedostatek kalorii jest niekiedy pożądany.
– Wody też nie dostaniesz – warknął głośnik i zapadła cisza.
Żarówka zgasła. Alchemik pokręcił głową i westchnął ciężko. Obszukał kieszenie. Były puste. Prześladowcy nie zaniedbali niczego, zabrali mu też pasek od spodni, buty zniknęły. Nie miał przy sobie nic metalowego. Podszedł do drzwi i zbadał ich konstrukcję. Otwierały się do środka, solidne drewno okute zardzewiałą nieco blachą, ładnych szpar, dopasowane idealnie… Tędy się nie wystanie. Opukał ściany. Tu też żadnej fuszerki, stara, wapienna zaprawa skamieniała na amen, cegły wypalono nieomal jak klinkier. Przymknął oczy, wywołując z pamięci obraz celi. Kamera ma metalowy wspornik, można by nim wiercić w murze, ale wisi dobre trzy i pół metra nad podłogą. Nie da rady doskoczyć.
A zatem trzeba przeczekać… Raz już zdarzyło mu się znaleźć w podobnych tarapatach. Dawno, dawno temu, gdy pechowy splot wypadków zaniósł go do katowni gestapo. Jeśli wtedy mu się udało, to i teraz sobie poradzi. Zdjął kurtkę i spodnie, położył je na podłodze. Temperatura jest odpowiednia, ale należy unikać wilgoci. Oderwał od koszuli pasek materiału, przedarł go na cztery części, zwinął ciasno, zatkał sobie uszy i nozdrza. Położył się na wznak. Myśli biegły leniwie, puls uspokoił się, zwolnił. Jedno uderzenie serca na dziesięć sekund, jedno na trzydzieści, jedno na minutę… W tym momencie przerwał na chwilę, by połknąć język. Wytracił ciepło, dostosowując się do temperatury otoczenia. Plus dziesięć stopni wystarczy. Wszystkie czynności fizjologiczne zwolniły. Dobrze, że nic nie jadł od wczorajszej kolacji. Jedno uderzenie serca na pięć minut… Myśli gasły, aż pogrążył się w głębokim transie.
Stary cieśla przyjechał do wsi na rozklekotanym motorowerze. Katarzyna na ten widok wybałuszyła oczy. Staruszek mimo dziewięciu krzyżyków na plecach doskonale sobie radził z tym środkiem lokomocji. Niespiesznie ruszył w stronę oczyszczonego już fundamentu.
– W szeregu zbiórka! – zakomenderowała Monika.
– Że co? – zdziwił się Heniek, ale groźny wzrok dziewczyny szybko przywrócił mu zdolność wykonywania poleceń.
– Baczność! Czapki z głów! – wydarła się na nich. – Prezentuj broń!
Ustawili się jak pod sznurek, szpadle złapali niczym żołnierze na paradach, gdy trzymają karabiny. Pan Anzelm uśmiechnął się lekko do dziewczyny i popatrzył na robotników. Skrzywił się demonstracyjnie.
– Do roboty – rzuciła pod ich adresem. Wrócili do kopania rowu.
– Wasza wysokość! – Cieśla bez wahania rozpoznał w niej arystokratkę. – Proszę mnie oprowadzić.
– Fundament z bloczków wapiennych, otoczony murkiem granitowym – zaraportowała. – Ganek od strony wsi.
Wyjął z kieszeni nóż, zbadał spoiny w kilku miejscach.
– Umieli kiedyś budować. – Pokręcił głową. – Wapno związało na kamień. Tu i ówdzie trzeba podbetonować i możemy stawiać, choćby jutro… A właściwie moglibyśmy. – Spojrzał na podwładnych, którzy wykorzystując fakt, iż Monika jest zajęta, oparli się o łopaty.
– To prawda – westchnęła. – Wszystko robią tylko pod przymusem… O, jest i dziedziczka…
– Witaj. – Stanisława uśmiechnęła się do starego. – Transport będzie na rano. Przyjadą i zapakują wszystko, co trzeba. Problem w tym, że nie mamy dobrych cieśli.
– Pozwoliłem sobie wezwać własnych. Dwaj mili górale z ukraińskich Karpat. Trzeba im będzie tylko trochę zapłacić. Niewiele, bo głównie zależy im na nauce fachu. Cztery lata mnie męczyli, żebym ich wziął do terminu.
– Oczywiście – uspokoiła go. – Kiedy się ich spodziewać?
– Wyruszyli wczoraj po południu, może dziś dotrą, może jutro rano. Ech – westchnął. – Nie sądziłem, że kiedyś jeszcze będę budował dwory. Czuję, jak krew żywiej krąży mi w żyłach…
– Czy cech jeszcze istnieje? – zainteresowała się Monika.
– Nie sądzę. Ostatni kontakt miałem z nimi ponad trzydzieści lat temu – wyjaśnił. – Ale tamci jakoś się o mnie zwiedzieli. A zatem do jutra.
Wsiadł na swój motor i po chwili już mknął przez dolinę otulony mgiełką zjadliwie cuchnących spalin.
Nad osadą zapadał ciepły, letni zmierzch, gdy na drodze pojawił się koszmarnie zdezelowany duży fiat. Boki pojazdu znaczyły bąble rozwijającej się pod lakierem korozji. Silnik rzęził jak potępieniec.
– Oho! – Stanisława oderwała wzrok od mięsiwa piekącego się na grillu. – Zdaje się, nasza ekipa przybywa.
Gruchot przejechał przez wieś, wyjąc silnikiem, pokonał stok wzgórza i wreszcie zatrzymał się z piskiem o rzut kamieniem od placu przyszłej budowy. Upiornie zgrzytnął zaciągany hamulec, po czym z jękiem zarośniętych rdzą zawiasów otworzyły się drzwiczki.
Z wnętrza wygramolili się dwaj młodzieńcy, jeden wysoki i szczupły, drugi prawdziwy olbrzym, szeroki w barach jak szafa. Wrodzone poczucie elegancji nakazywało im noszenie haftowanych huculskich koszul i ortalionowych spodni od dresu. Do brązowych mokasynów ze smakiem dobrali oślepiająco białe skarpetki, na przegubach dłoni dyskretnie połyskiwały tureckie podróbki szwajcarskich zegarków. Jeden miał na głowie nieprawdopodobnie wyszmelcowany kowbojski kapelusz, drugiego zawiązana fantazyjnie chustka upodabniała do pirata.
– Barinia Kruszewska, my som… – zaczął ten potężniejszy głuchym, gardłowym głosem, podczas gdy jego żylasty towarzysz wykonał głęboki ukłon, zamiatając kapeluszem ziemię.
– Pani wybaczy – odezwał się po polsku, ze śpiewnym, kresowym akcentem. – Mój brat nie włada, niestety, piękną mową Słowackiego i Mickiewicza. Ale nieźle rozumie…
– Cieśle do budowy dworu – domyśliła się Stanisława natychmiast. – Zaczniemy jutro – przeszła płynnie na ukraiński. – Na razie zapraszam na kolację.
Jej przyjaciółki przesunęły się, robiąc miejsce przy grillu.
– Pawło Miedwiedczuk – przedstawił się olbrzym w chustce.
– A ja jestem Ihor – dodał szczupły. Dziewczyny wymieniły swoje imiona. Monika wzięte bochenek chleba, pocięła go na grube pajdy. Mięso już dochodziło. Przybysze przynieśli z samochodu dwie butelki mołdawskiego wina.
Rozklekotany star przyjechał o ósmej rano. Czeczeńcy musieli pakować go przez pół nocy. Teraz sprawnie zabrali się do wyładunku. Obaj Ukraińcy wygramolili się ze swojego samochodu i raźno ruszyli do pomocy. Wreszcie pusta ciężarówka zawróciła po następną partię belek. Anzelm przyjechał na swoim komarku. Spomiędzy belek wyciągnął przywiezioną przez Czeczeńców torbę narzędzi. Dziwne, archaicznie wyglądające dłuta, świdry, jakieś nieduże siekierki, trochę nowoczesnego sprzętu, profesjonalne piły tarczowe i wiertarki firmy, której nazwy agentka nigdy nawet nie słyszała.
Stanisława rozwinęła kilka trzydziestometrowych przedłużaczy i uruchomiła agregat prądotwórczy. Stary mistrz i obaj cieśle obnażyli głowy. Czeczeńcy rozłożyli dywaniki, a potem uderzyli czołami w stronę Mekki. Chwila modlitwy przed rozpoczęciem pracy. Anzelm zapalił kaganek i obszedł fundament dookoła. Niech ogień oczyści to miejsce. Obmiótł schody i z szacunkiem dotknął dłonią znaku dżed wykutego na jednym ze stopni.
– Monika mówi, że to gmerk, czyli znak architekta – powiedziała Katarzyna.
– I to nie byle jakiego. – W głosie starego zabrzmiał głęboki szacunek. – Samego założyciela naszego cechu, Hirama, wielkiego budowniczego świątyni Salomona. Uczyniony jego ręką…
– E, może ktoś inny sobie przywłaszczył – mruknęła. – Nie sądzę, żeby ten kamień przywieziono aż z Jerozolimy.
Stary uśmiechnął się kpiąco, ale nic nie powiedział. W niedużym plastikowym kubełku wymieszali trochę dziwnej zaprawy, pokryli kamienie i zaczęli układać belki. Kładli je w dwa rzędy, zostawiając tylko niewielki odstęp. Pierwsza warstwa, druga… Stary mierzył i zaznaczał na drewnie linie cięcia. Agentka i alchemiczka poszły do sadu i zabrały się do pracy. Monika zaczęła nosić ciężkie kłody. Na ten widok brwi Ihora uniosły się do góry. Nic nie powiedział, ale od czasu do czasu rzucał jej badawcze spojrzenie. W wolnej chwili szepnął coś bratu. Starali się ani na moment nie odwracać do niej plecami. W końcu zauważyła. Stanęła przed Pawłem, wzięła się pod boki.
– No i co? – zagadnęła. – Coś się wam nie podoba? Olbrzym zacisnął tylko pięści.
– Chto ty? Upir czi wowkułaka. - zapytał Ihor. Rozejrzała się za Stanisławą.
– Pyta, czy jesteś wampirem, czy wilkołakiem – wyjaśniła pogodnie alchemiczka.