– A jak zapytają, po co?
– Odbędzie się zebranie na temat przyszłości wsi i majątku. To i owo chcę tu zmienić. Zapewne będą chcieli poznać moje plany. – Wzruszyła ramionami i spiąwszy konia, odjechała.
Były sołtys poskrobał się po głowie. Od początku wiedział, że będą problemy, ale nie sądził, że aż takie.
Pozostali schodzili się niechętnie, z obawą, ale o oznaczonej godzinie pojawili się na miejscu. Stanisława w towarzystwie kuzynki i Moniki stanęła przed drzwiami baraku i spojrzała z niechęcią na zardzewiałą kłódkę.
– Poproszę klucz – poleciła.
Najlepszą metodą błyskawicznego narzucenia ludziom władzy jest wydanie kompletnie niewykonalnego polecenia. Trafiła bez pudła.
– Zgubiony jeszcze z dziesięć lat temu – wybąkał sołtys.
Kiwnęła głową i spojrzała znacząco na Monikę. Księżniczka uśmiechnęła się i bez trudu wyrwała gołą ręką skobel. Zaszemrali ze zdumienia. Weszli do środka, płosząc myszy, które rzuciły się do panicznej ucieczki. Niewielkie pomieszczenie dawnej świetlicy zawalone było resztkami mebli. Ściany, murowane z pustaków, były kiedyś obite drewnopodobną boazerią. Obecnie pozostały z niej tylko łaty i listwy cokołowe. Kable wyszarpano. Linoleum kryjące pozrywaną podłogę było nieprzyjemnie szare. Betonowy strop znaczyły rdzawe zacieki: żelazne pręty korodowały pomalutku. Przez dwa brudne, zakratowane okna wpadało trochę światła. Mniej więcej jedną piątą sali zajmowała drewniana scena.
– Krzesło – zadysponowała dziedziczka.
Sołtys rzucił się w stronę stosu połamanych mebli, wyszukał taboret, przetarł go ofiarnie własnym rękawem i ustawił na podwyższeniu. Usiadła. Patrzyła teraz na zebranych z góry.
– Wiem, co wam chodzi po głowach – powiedziała. – Wasi przodkowie byli chłopami pańszczyźnianymi mojej rodziny jeszcze przed opuszczeniem Kruszewie Nowych na początku siedemnastego wieku. Znacie nasze rodzinne legendy.
– A jakże. – Brygadzistka Hanka wytarła usta dłonią – Opowieść o pannie Stanisławie, która zarżnęła męża, napiła się jego krwi i już się nie zestarzała, i nie umarła…
Alchemiczka przechyliła głowę i otaksowała spojrzeniem brudną, starą babę.
– Dziadkowie opowiadali – dodał Maciej. – Ostrzegali, że możesz wrócić, ty wampirzyco…
– Co do męża, należało mu się. – Wzruszyła ramionami. – I nie czuję najmniejszych wyrzutów sumienia. – Twarze pobladły. – Ale co do reszty, mylicie się całkowicie – zaprotestowała z godnością. – Nie jestem wampirem.
– Ja jestem – nagle odezwała się siedząca na parapecie okna Monika i dla potwierdzenia słów strzeliła ssawką.
Mieszkańcy przeżegnali się odruchowo.
– Czego od nas chcesz? – zapytał sołtys. – Krwi? Złota ani pieniędzy nie mamy…
– Majątek wznawia działalność. Potrzebuję pracowników. Dam dobre warunki i nieźle zapłacę. W zamian oczekuję wydajnej pracy.
– A co, znaczy, trzeba by robić? – zainteresował się Heniek.
– Na początek głównie karczowanie krzaków i prace ziemne. Potem trzeba będzie poprawić nawierzchnię drogi, znajdzie się robota przy ciesiołce, ścince drzew i murarce.
– E, to nie dla nas. – Rozczarował się z miejsca.
– A co byś chciał? – Spojrzała na niego badawczo.
– Traktorzystą byłem. – Wypiął dumnie zapadłą pierś. – A i vistulą jeździć umiem.
– Co to, u diabła, jest vistula? – zdumiała się Stanisława.
– Bardzo starego typu kombajn – powiedziała jej kuzynka. – Robili je zanim ruszyła produkcja bizonów. Ostatni widziałam… No, będzie z piętnaście lat temu.
– Sprzętu zmechanizowanego nie będziemy chwilowo używali – dziedziczka zwróciła się do kandydata na pracownika.
– E, to ja nie jestem zainteresowany. A siłą nas nie zagonicie. Pańszczyzna zniesiona. – Poczuł się ciut pewniej.
– W zasadzie tak. – Katarzyna otworzyła teczkę. – Jednak nie do końca. Nabyłyśmy cały majątek, wasze baraki też.
– Baraki, ale nie ludzi – warknął Józwa. – Nasze ulice, wasze kamienice. – Resztki pamięci, nie do końca wypłukanej samogonem, przechowały troskliwie usłyszane kiedyś od dziadka, przedwojenne jeszcze hasełko i wykorzystały je twórczo.
– W sumie na jedno wychodzi. Skoro baraki są nasze, będziecie musieli płacić czynsz. Takie jest prawo. Do tego fundusz remontowy i akumulacyjny.
Tubylcy popatrzyli na nią kompletnie zdumieni.
– Jak to? – wykrztusił ktoś.
– Nie będzie wysoki – uspokoiła ich Stanisława. – Trzysta złotych miesięcznie. Kto nie zapłaci, pół godziny na spakowanie i won. Nie pójdzie dobrowolnie, to wyniesiemy w kawałkach.
Katarzyna syknęła na nią dyskretnie. Kuzynka znowu nieco przesadziła.
– Tak nie wolno – jęknął Heniek. – To nieludzkie. A prawa człowieka to co? Już nam nie przysługują? Odwołamy się do Strasburga! A oni was ustawią.
– A wiecie chociaż, gdzie jest ten Strasburg? – zakpiła.
– Nie musimy nic wiedzieć. Listonosz trafi – mruknął Maciej. – A jaki znaczek nalepić, to na poczcie nam powiedzą!
– I może jeszcze będziecie umieli pozew napisać? – Mało nie parsknęła śmiechem. – A może zrzucicie się po kilka stów na honorarium dla adwokata?
– Nie kpij sobie z prostych ludzi. Szlachetnie urodzonej to nie przystoi – odezwała się Monika po łacinie.
Dziedziczka zacisnęła wargi. Księżniczka miała świętą rację.
– Oczywiście, dopuszczam myśl, że ktoś z was może nie mieć pieniędzy – powiedziała. – Więc postanowiłam, że ci, których nie stać, mogą czynsz odpracować. Spotykacie się jutro o szóstej rano przy ruinach dworu. Każdy ma przynieść własną łopatę. Zgłosicie się u naszej brygadzistki. – Wskazała gestem Monikę. – Powie wam, co macie robić. A jak przez miesiąc wypracujecie więcej niż trzysta złotych, to i wypłata będzie.
– A jak ktoś nie przyjdzie, to ja pójdę po niego. – Księżniczka uśmiechnęła się słodko i znowu strzeliła ssawką. – I nie radzę nikomu zaspać.
– Jeszcze jedno – odezwała się Katarzyna. – Wszystkie bimbrownie będzie trzeba zlikwidować. Cud prawdziwy, że jeszcze się do was policja nie dobrała.
– Eee? – zdziwił się Heniek. – Jak to, zlikwidować?
– Normalnie – mruknęła Stanisława. – A kto przyjdzie pijany do roboty, zostanie dwie godziny dłużej niż pozostali.
Tubylcy milczeli dłuższą chwilę. Przetrawiali w myślach to, co usłyszeli.
Zasiadły do kolacji. Baraczek z płyt nie był duży, dwanaście metrów kwadratowych. Ale na początek wystarczy. Długo mieszkać się w nim nie da, człowiek źle znosi życie w styropianie.
– Generalnie, materiał ludzki kompletnie do kitu – stwierdziła Katarzyna.
– Może uda się ich zmusić, żeby coś zrobili pod batem, ale na nic więcej bym nie liczyła… – westchnęła Stanisława.
– Przestań co chwila wyskakiwać z tą nahajką. Na to są paragrafy. Trzeba raczej użyć kija i marchewki.
– Na walenie kijem pewnie też są? – Monika pogubiła się w niuansach polszczyzny.
Wyjaśniły jej, o co chodzi.
– Poza tym jest ich raptem czworo – dodała agentka.
– Trzeba będzie uzupełnić niedobory. – Alchemiczka w zadumie spoglądała na dolinę.
– Sądzisz, że ktoś zechce iść na wieś na parobka w czasach, gdy rolnictwo jest nierentowne, a ze wsi wszyscy uciekają? – Katarzyna spojrzała na kuzynkę spod oka.
– Każda epoka ma ludzi luźnych, którzy egzystują poza systemem cechowo-feudalnym i dla których wejście w zależności lenne będzie dobrym rozwiązaniem…
– Że co?!
– Gdy byłam młoda, mieliśmy na Ukrainie podobne problemy. Ziemi można było zaorać po horyzont, tylko że do zbiorów i pracy na roli potrzeba wielu rąk. Więc mój ojciec robił po miastach nabór. Zawsze było tam trochę biedoty, uczniowie, którzy nie przeszli przez egzaminy cechowe, żebracy… Nawet beznogich inwalidów można było zatrudnić do przędzenia wełny i lnu.
– I oni zgadzali się, żeby z ludzi wolnych stać się chłopami pańszczyźnianymi? – Agentka wytrzeszczyła oczy.
– A co mieli do stracenia? U nas po kilku latach pracy każdy stawiał własną chałupę, mógł założyć rodzinę, miał chleb i do chleba, hodował jakąś chudobę. A w niedzielę do kościoła szedł w odświętnym ubraniu. Przy zakładaniu nowej wsi jego dzieci mogły liczyć nawet na dwadzieścia lat zwolnienia z wszelkich powinności. Bez trudu znajdowaliśmy chętnych. Żeby nie te ciągłe najazdy, dorobilibyśmy się gigantycznej fortuny.
– Ale pańszczyzna…?
– A teraz niby co jest? Żeby móc żyć, i to często na pół gwizdka, trzeba tyrać jak dziki osioł. Ilu ludzi musi harować za groszowe stawki po kilkanaście godzin na dobę? A podatki? W starożytnym Rzymie niewolnik mógł zatrzymać jedną dziesiątą tego, co zarobił. Dziś wolni ludzie oddają państwu jedną piątą dochodów, czterdzieści jeden procent na ZUS, a od tego, co zostanie, płacą VAT… Jak to nazwać? U nas była taka zasada:
cztery dni odrobku tygodniowo na pańskim polu, dwa dni na swoim.
– I to miało być niby lepsze?! – Katarzyna uśmiechnęła się z przekąsem. – Dwie trzecie czasu harowali na
was.
– Cztery dni od dymu, czyli od chaty – sprecyzowała Stanisława. – Jak ktoś miał czterech synów, to każdy odrabiał po jednym dniu. Czyli tak, jakby dziś płacił sam podatek dochodowy, bez tych wszystkich dodatkowych obciążeń. A rodziny wtedy były liczne. I ośmioro dzieci nie było rzadkością.
– Boję się, że czasy się zmieniły. A wraz z nimi mentalność – mruknęła Katarzyna. – I, co więcej, zmieniły się ambicje. Poza tym przeceniasz naszych bezrobotnych. Owszem, są wśród nich ludzie niezaradni życiowo, ale większość reprezentuje dokładnie ten typ myślenia, co ci tutaj. – Wskazała baraki. – Nie robim, bo się zmęczym. Nie pójdzie taki do łopaty, bo kiedyś był traktorzystą. Jakbyś mu traktor podstawiła, to pewnie by wsiadł.
– Na pewno wielu chciałoby, a nie może znaleźć zajęcia. Dla nich to może być dobra alternatywa.
– Ja nigdy nie miałam problemów ze znalezieniem pracy, ty chyba też nie? – Spojrzała spode łba na kuzynkę. – Monika rzucona w obce środowisko ustawiła się błyskawicznie. I chyba nieźle zarabia…
Stanisława westchnęła.
– Odpowiednio inteligentna i wykształcona jednostka poradzi sobie zawsze – powiedziała. – Ale nie trzymasz dziesięciu milionów ludzi z informatyki czy tłumaczenia tekstów. Poza tym zawsze będzie grupa bardziej pasywna, mniej rozgarnięta. I tacy właśnie potrzebują, żeby ktoś stał nad nimi i mówił od czasu do czasu, co robić. Pańszczyzna jest tu dobrym rozwiązaniem.