– Nie uda ci się.
– Zobaczymy. Przede wszystkim zgłoszę się do kapucynów. Jeszcze nie teraz, jesienią.
– Dlaczego tam? – Nie zrozumiała jej kuzynka.
– Prowadzą szeroką i różnorodną działalność charytatywną. Z pewnością mają trochę podopiecznych rokujących jeszcze jakieś nadzieje. Za dworem uchowały się resztki sadów. Trzeba je odnowić. Za rok obsiejemy pola pszenicą, sprzedamy ziarno i owoce…
– Za owoce kiepsko płacą – zauważyła Katarzyna. – A zboża mamy gigantyczną nadprodukcję. Żeby wyjść na swoje, trzeba by mieć tysiące hektarów szklarni. Tylko że jesteśmy chyba trochę za daleko od Krakowa, żeby skalkulował się transport warzyw. To nie twoja epoka – rzekła bezlitośnie. – W siedemnastym wieku wystarczyło posłać ziarno tratwami do Gdańska i inkasowało się mieszki holenderskich dukatów. Dziś Europa dusi się od nadmiaru żywności.
– Do diaska – zmartwiła się Stanisława.
– Pola nieobsiane, więc na dotacje z Unii też nie możemy chyba liczyć.
– Nie jestem żebraczką, żeby brać pieniądze od Niemców i Francuzów.
Agentka zamyśliła się głęboko.
– Twoja wizja, kuzynko, w zasadzie nie jest zła – powiedziała. – Ale trzeba ją nieco zmodyfikować i dostosować do naszych czasów. Bo coś mi się wydaje, że od siedemnastego stulecia nie zajmowałaś się rolnictwem ani handlem?
– Prowadziłam interesy w Etiopii – zaoponowała Stasia. – Głównie szmugiel broni dla chrześcijańskiej partyzantki w Sudanie, do tego wielbłądy i handel platyną. A i wcześniej nie stroniłam od gospodarki kapitalistycznej. Byłam właścicielką kilku małych fabryczek, gdzie, jak to się mówi, eksploatowałam klasę robotniczą.
– Czyli podstawy teoretyczne masz – zakpiła jej kuzynka.
– Można tak powiedzieć. Powinnam wysłać pszenicę tirem? Czy może koleją?
– Czy ty w ogóle znasz ceny skupu owoców, że o zbożu nie wspomnę?
– Nie…
– Za surowe owoce płacą kiepsko. Na przykład jabłka… – Katarzyna wyciągnęła z torby jakąś gazetę. – O, proszę, siedem groszy za kilogram.
– Hańba…
– Ale sądzę, że wysokiej jakości przetwory, robione wedle starych receptur, idealnie czyste, ekologiczne, miałyby spore wzięcie. Widziałyście kiedyś w handlu, na przykład, dżemy z pigwy? Albo przecier z derenia?
– Myślisz? – Alchemiczka popatrzyła na nią zaciekawiona. – Jednego i drugiego rośnie tu całe zatrzęsienie.
– Przydałby nam się w takim razie jeszcze szklarz do dmuchania słoików albo garncarz, żeby robić kubeczki, tylko trzeba wymyślić, jak je hermetycznie zamykać.
– Słoiki można kupić.
– Tak, ale nasza produkcja musi być nie tylko ciekawa, ale i bardzo atrakcyjnie zapakowana. Zwykły słoik to zwykła zawartość. Tymczasem klient już na pierwszy rzut oka musi się zorientować, że wewnątrz znajdzie coś specjalnego, produkt dla wybrańców…
– Wydaje mi się, że masz rację.
– Tak się zastanawiam… – Katarzyna popatrzyła na kuzynkę. – Z pewnością pamiętasz trochę starych przepisów, które dawno poszły w zapomnienie?
– Na przykład?
– Wtedy na Ukrainie i potem tutaj… Z pewnością jedliście od święta rzeczy, których dziś…
– Kwas chlebowy się piło – westchnęła Stanisława z rozmarzeniem. – Mieliśmy mnóstwo ciekawych potraw. Gęś na czarno, kapłon w winie, szczupak w szarym sosie, chrapy łosia w galarecie…
– Khm… Widzę tu mały problem z brakiem odpowiedniej ilości łosi. Ale wymieniaj dalej.
– Gęsi smalec, miód z orzechami, olej z prażonych nasion słonecznika…
– Czym się różni od normalnego?
– Jest ciemny, prawie czarny, i ma taki miły aromat, posmak dymu. Olej z orzechów, cieciorka…
– Co to jest, u diabła? – zdumiała się Katarzyna. – Pierwsze słyszę.
– Nasiona ciecierzycy – wyjaśniła. – Pasternaku też dawno nie widziałam.
– Zaczniemy od gęsi – zadecydowała agentka. – Olej z prażonego słonecznika to też dobry pomysł. W handlu nie widziałam, ale rozmaite oliwy się do naszego kraju sprowadza, więc myślę, że i na to będzie zbyt…
– A ja umiem zrobić ostry sos z papryki – odezwała się milcząca dotąd Monika. – Poza tym nie macie dobrych suszonych śliwek. A w każdym razie nie spotkałam się…
– Jak to nie? – Katarzyna zmarszczyła brwi. -W każdym sklepie z zieleniną…
– Ona powiedziała „dobrych" – zaakcentowała Stanisława. – To, co sprzedają, jest diabła warte. Trzeba by zrobić wędzone, jak to się dawniej mówiło, „na lasach", czyli na drewnianym ruszcie, w dymie odpowiednio dobranych gatunków drewna.
– No właśnie – uśmiechnęła się wampirzyca.
– Pytanie, czy z samego rolnictwa wyżyjemy – zadumała się agentka. – Myślę, że tak, ale warto by trochę bardziej rozwinąć skrzydła. Potrzebujemy przede wszystkim rzemieślników. Cieśli i stolarzy do budowy, potem może rozkręcimy małą produkcję mebli.
– Ja bym chyba miała na oku kowala – powiedziała księżniczka.
– Dobry? – zaciekawiła się Stanisława.
Monika wyjęła z torby paczkę, rozplatała sznurek i wyłożyła na stół noże. Alchemiczka ujęła jeden w dłoń, wypróbowała elastyczność.
– Wyrób świetny, ale temu twojemu kowalowi chyba kociołek nie gotuje. – Popukała się palcem w skroń.
– Dlaczego?
– Co za idiota robi noże kuchenne z damastu? Przecież to by było obłędnie drogie!
Jej przyjaciółka spuściła oczy i uśmiechnęła się skromnie.
Tubylcy stawili się w komplecie, to znaczy we czwórkę. Przynieśli nawet zardzewiałe motyki i łopaty. Stanęli w karnym rządku, trąc zaspane ślepia i ziewając rozdzierająco. Monika zlustrowała ich kpiącym wzrokiem.
– Entuzjazm to aż z was bije. – Powachlowała się przed nosem, by odpędzić woń przetrawionego wina.
– Ty wyglądasz na najbardziej rozgarniętego, więc będziesz moim zastępcą. – Wskazała Józwę.
Jeśli stosuje się przymus, najważniejsze jest skłócenie ofiar. Wówczas walczą ze sobą, zamiast z prześladowcą.
– No dobra – burknął stary. – Sołtysem byłem, to przeżyję jakoś taką degradację…
– A teraz do roboty. Wykarczować krzaki, oczyścić fundament dworu. I bez obijania się.
Złapała szpadel, zakręciła nim straszliwego młynka nad głową i zabrała się do pracy. Niechętnie ruszyli w jej ślady. Powyrywali krzewy czarnego bzu razem z korzeniami. Wyszarpali darń wciskającą się pomiędzy kamienie. Stanisława nadeszła i przez dłuższą chwilę, milcząc, lustrowała postęp prac. Nawet jakoś im szło.
Zewnętrzny obrys wymurowano z solidnych, granitowych głazów. Połączono je sztyftami z brązu, które następnie zalano ołowiem. Jeden rzut oka upewnił dziedziczkę, że to ta sama konstrukcja, którą zbudowano w czasach jej młodości. Jeśli w stanie niemal nienaruszonym przetrwała cztery stulecia, powinna wytrzymać kolejne kilkaset lat. Podłogi na podwalinie z bloczków wapienia wyłożone były ceglanymi płytami. Prawie wszystkie zostały strzaskane na kawałki, tylko w sieni, wybrukowanej solidnie, posadzka przetrwała burze dziejowe.
Odwróciła się na pięcie i razem z Katarzyną poszła do sadu prześwietlić korony jabłonek. Po godzinie postanowiła skontrolować, jak idzie tubylcom. Od wschodu spływ błota ze stoku wzgórza znacznie podniósł poziom ziemi.
– Obkopcie z tamtej strony. Szerokość transzei trzy metry, głębokość pół – poleciła i wróciła do sadu.
– Co to jest transzeja? – zaciekawił się Heniek.
– Rów – wyjaśniła Monika.
Zaznaczyła na ziemi linie, przydzielając każdemu kawałek gruntu, i mocniej chwyciła trzonek łopaty.
– A może tak przerwa na papierosa, co, chłopaki? -zagadnął Heniek, sięgając do kieszeni.
– Żadnych przerw, palenie szkodzi i przeszkadza w pracy. – Pogroziła mu palcem.
– Gówno – warknął, demonstracyjnie wkładając peta między wargi.
Monika doskoczyła błyskawicznym ruchem i zamierzyła się styliskiem, jednocześnie wysuwając ssawkę.
– Przerwa śniadaniowa za dwie godziny – wysyczała. – Wtedy sobie wypalicie. Poza tym to zgubny nałóg. Od tego się umiera!
– Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś umarł od palenia szlugów – odpyskowała Hanka.
– W dodatku tytoń jest drogi. Pomyślcie, ile forsy idzie co miesiąc na te wasze papierosy – prychnęła Monika. – Każde z was przepaliło do tej pory równowartość samochodu i przynajmniej połowy domu!
– O, kuźwa. – Maciej wybałuszył gały.
– A mnie się chce szczać – zaprotestował Józwa.
– To lej w gacie. – Wzruszyła ramionami, a potem znowu uniosła ostrzegawczo język.
Z miejsca spotulnieli, ale wyłapała kilka złowrogich spojrzeń. Transzeja pogłębiała się powolutku. Monika spod oka obserwowała byłych pegeerowców. Ruszali się jak muchy w smole, z jak gdyby wrodzonym lenistwem. Widać przez wiele dziesięcioleci udawali, że pracują. Pokręciła głową ze zdumienia. Z drugiej strony, z kilkudziesięciu byłych pracowników zostali tylko oni. To oznacza, że ci, którzy cokolwiek potrafili, chcieli i umieli pracować, wyjechali. Westchnęła w duchu. Jeśli Kruszewskie nie uzupełnią szybko zasobów ludzkich, mogą zapomnieć o całym tym interesie.
Coś chrupnęło pod jedną z łopat. Wszyscy przerwali robotę. Maciej schylił się i wyciągnął z ziemi szyjkę balonu na wino. Szkło musiało przebywać w glebie bardzo długo, pokryło się tęczową łuską, poszarzało.
– Hy! – zidentyfikował znalezisko.
Pozostali odłożyli narzędzia i ruszyli w jego stronę podziwiać odkrycie.
– A wy gdzie? – syknęła. – Kopać, ale to już! Sama podeszła i wyjęła mu kawałek szkła z ręki.
Szyjka zabezpieczona korkiem i solidnie nawoskowana. Po co? Natychmiast domyśliła się, że ktoś chciał w ten sposób uchronić zawartość balonu przed wilgocią. Starannie obkopała miejsce wokół. Przeczucie jej nie myliło. W ziemi spoczywała reszta słoja. Widać było zgniłe już paski rogoży.
– Pomożemy. – Heniek starał się być miły. – Po co się pani sama będzie męczyć…
Rozejrzała się. Znowu wszyscy stali. Gapili się jak cielęta na malowane wrota.
– Do roboty! – Złapała szpadel.
Odeszli potulnie, przeklinając pod nosami. Pracowała szybko i ostrożnie. Wydobyła naczynie z błota. Stare szkło, grube, mętnozielonkawe i pełne bąbli, kryło jakieś podłużne kształty. Zwitki papieru, okręcone ciasno sznurkiem i zalane woskiem. Archiwum? Dokumenty majątku?