– Kuchennych? – Zdumiał się. – W sumie, czemu nie, zlecenie to zlecenie… Na przyszłą sobotę byłyby do odebrania.
– W takim razie proszę wyznaczyć cenę, zostawię zadatek i za tydzień wpadnę po odbiór.
– Czym mogę służyć? – Kierowniczka biura opieki społecznej miała na twarzy paskudny, lizusowaty uśmieszek.
– W waszej ewidencji figuruje czterech mieszkańców byłego PGR Kruszewice. – Katarzyna przez chwilę podziwiała bogatą kolekcję złotych pierścionków zdobiących tłuste paluchy babsztyla.
– Figuruje.
Pomoc społeczna przyznawana jest przynajmniej częściowo wedle uznania takich drobnych pluskiewek. Jeśli petentów odpowiednio się „opodatkuje", można wyjść na swoje…
– Proszę zdjąć ich z ewidencji. Wszystkich.
– A co, nie żyją? – Urzędniczka popatrzyła na nią kompletnie zdumiona.
– Żyją, ale dostali właśnie robotę, więc żadna pomoc im już nie przysługuje.
– Jak to? Wszyscy? W tej gminie jest czterdziestoprocentowe bezrobocie! – Jak lwica broniła swoich żywicieli.
– Wszyscy. Majątek Kruszewice Nowe wznawia właśnie działalność.
– A jak nie zechcą się u pani zatrudnić? – Baba chytrze zmrużyła ślepka.
– Zagonię do roboty siłą – wyjaśniła z godnością agentka. – A pani niech zapamięta, jeśli dostaną tu choćby złotówkę, policzymy się.
– Już się boję – warknęła wyzywająco. Katarzyna obojętnie rzuciła na blat jakiś papier.
– Myślę, że Urząd Skarbowy zainteresuje się tym drobiazgiem. Ponoć za takie informacje nawet nagrody wypłacają.
Kobieta spojrzała na kartkę i zamarła. Na papierku widniały adresy czterech mieszkań w Krakowie, kupionych za pieniądze z łapówek i teraz wynajmowanych na lewo studentom.
– Jasne, natychmiast ich wykreślamy – wykrztusiła, ale dziwnej klientki już nie było.
– Mistrzu, chcemy zbudować dwór – powiedziała Stanisława. – Taki jak dawniej. Opracujesz nam projekt?
Alchemik uśmiechnął się pod wąsem.
– Nie mam uprawnień architekta, które byłyby honorowane w tych czasach – powiedział.
– Żałosna czkawka historii – parsknęła jego uczennica. – Trudno, niech to będzie samowola budowlana. Wykreślisz nam plany?
Sięgnął po blok i ołówek. Katarzyna westchnęła z podziwem i patrzyła, jak szkicuje. Był zdumiewająco dokładny, ołówek prowadził po papierze w sposób niemal elegancki. Nie potrzebował żadnych przyrządów, by kreślić linie proste jak wydrukowane. Sień na przestrzał przez bryłę budynku, szeroka, w razie konieczności tu zbiegną się domownicy wraz z czeladzią, a jeżeli zwali się wielu gości, można postawić stoły i wyprawić ucztę. Po lewej stronie główny salon, a także alkierze dla gospodarzy. Po prawej kuchnia oraz spiżarka, drugi spory pokoik, izba, pomieszczenia służby. Z sieni wejście do arsenaliku i schody na poddasze.
Zamyślił się, patrząc na projekt.
– Zadowolone? – Błysnął zębami w uśmiechu. Agentka posłała mu zachwycone spojrzenie, ale ku jej rozczarowaniu, nie zwrócił na nie uwagi. Znowu zabrał się do pracy. Na kolejnej karcie zaznaczył długość i grubość ścian, obrysował kreską miejsca mocowania belek stropowych.
– Pod oknem kuchni posadzi się orzech – zadecydowała Stanisława.
– Po co? – Katarzyna przechyliła głowę.
– Muchy nie lubią tego zapachu, nie będą nam leciały w garnki – wyjaśniła.
– A nie prościej siatkę w oknie?!
Alchemik szkicował, zapełniając kolejne karty bloku. Robił to jakby od niechcenia, szybko, ale z niezwykłą wprawą. Wyjął z szuflady stary, mosiężny suwak logarytmiczny, coś przeliczał, sprawdzał wytrzymałość drewnianych stropów i elementów więźby dachowej.
– Za kilka dni wyjeżdżam – powiedział wreszcie. – Ale powinnyście poradzić sobie beze mnie. W razie czego piszcie maile.
– Dokąd jedziesz, mistrzu? – zainteresowała się Katarzyna. – Do Chin? Kiedy możemy się spodziewać twojego powrotu?
– Na Formozę, czyli, jak się teraz mówi, Tajwan. Nie będzie mnie najwyżej kilka miesięcy.
– Myślisz, że hermetyzm mógł przetrwać w tej części świata? – zaciekawiła się.
– Kto wie… To właśnie chcę sprawdzić.
Opatrzył ostatni szkic swoim zamaszystym podpisem i wręczył go Stanisławie. Agentka spuściła oczy.
Ciężarówka przejechała świtem przez wieś, wzbijając tumany kurzu. Maciej gapił się z szeroko otwartymi ustami. Przez ostatnie piętnaście lat zdążył zapomnieć, że samochody mogą być takie duże. Pojazd dotarł na wzgórze, w miejsce, gdzie kiedyś stały zabudowania folwarku. Kilku śniadych robotników wypakowało dziwne płyty, położyło je na ziemi i sczepiło zatrzaskami. A potem nastąpiły prawdziwe czary. W ciągu najwyżej dwu godzin obok fundamentów dworu wyrósł zgrabny, nieduży budynek z płyt styropianowo-aluminiowych. Gdy około dziesiątej pozostali tubylcy wypełzli z barłogów, ich oczom ukazał się ukończony domek o oślepiająco białych ścianach. W świeżo przetartych szybach odbijało się słońce.
– O, kuźwa – zaklął sołtys, żegnając się odruchowo. – A cóż to takiego?
Obok zagadkowej budowli do płotu przywiązano konia. Lodowaty dreszcz przebiegł staremu po plecach. Stąd, z dołu, wyraźnie widział trzy postaci. Stały przy płocie i rozglądały się po okolicy.
– Cóż za paskudne miejsce – mruknęła Stanisława, patrząc ze stoku na skupisko baraków. – Nawet czworaki wyglądały dużo estetyczniej. To nic, wyburzy się, dynamitu dość – stwierdziła pogodnie.
– Mamy koniec czerwca – zauważyła jej kuzynka. – Pola nieobsiane. W tym roku nie wydusimy z tej ziemi ani złotówki.
– Wydusimy – uspokoiła ją.
W krzakach majaczyły jakieś ruiny. Stara studnia z kamienną cembrowiną pełna była chłodnej wody. Nowiutki baraczek wyglądał tu dziwnie nie na miejscu, jakby spadł z kosmosu. Monika wyjęła z teczki przedwojenną fotografię i przez chwilę porównywała oba obrazy, ten sprzed siedemdziesięciu lat i obecny.
– Do licha! – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Totalna dewastacja… Jak my to odbudujemy? Tu nie ma nawet prądu…
Rząd słupów wysokiego napięcia przecinał wprawdzie wieś, ale kabel dawno został ukradziony i przepity.
– Damy radę – stwierdziła Stanisława.
– Jeśli poważnie myślisz o odbudowie dworu, trzeba poszukać dobrej brygady budowlańców – zauważyła Katarzyna. – Albo cieśli, na przykład tych Czeczeńców, którzy nam postawili domek. Alchemikowi zrobili strych, znają się na ciesiołce.
– Nie. – Stasia pokręciła głową. – Możemy ich zatrudnić przy robotach pomocniczych, ale do budowy dworu potrzeba prawdziwego fachowca. Jest cech specjalnie szkolonych ludzi. A właściwie był. – Zasępiła się.
– Cech budowniczych dworów? – zdumiała się jej kuzynka.
– Nie tylko dworów. Stawiali zamki, pałace i katedry. Oczywiście nie wszystkie, tylko niektóre. Ich usługi były droższe niż zwykłych murarzy.
– Nigdy nie słyszałam o czymś takim.
– To dlatego, że ten cech był ściśle tajny – powiedziała Monika. – Niewielu wiedziało o jego istnieniu, nikt nie znał ich sekretów. Zwykli architekci mieli swoje tajemnice, każdy z nich był zaprzysiężony. Podobnie murarze i cieśle. Ale umiejętności, choć doskonalone przez dziesięciolecia, opierały się głównie na tym, co zdołali rozszyfrować i skopiować z metod prawdziwych ekspertów. To była bardzo stara organizacja, wywodziła się od Hirama, budowniczego świątyni króla Salomona…
– Tak jak masoni? – Agentka wreszcie znalazła jakiś punkt zaczepienia.
– Owszem, tylko że masoni udają – mruknęła alchemiczka, patrząc na księżniczkę spod oka.
Dopiero po chwili przypomniała sobie, że to złotowłose, piętnastoletnie cielątko jest trzy razy starsze od niej. I znacznie lepiej urodzone.
– Od bardzo dawna nie stawia się u nas dworów, o zamkach nie wspominając – zauważyła Katarzyna. -Sądzisz, że ten cech jeszcze istnieje? I jak niby mamy ich odnaleźć, jeśli to takie ściśle tajne?
– Mam jeden adres kontaktowy. Sprzed siedemdziesięciu lat, ale kto wie, może jeszcze aktualny.
– Zwariowałaś.
– Wiem, mistrz Michał niejeden raz mi to powtarzał – zakpiła łagodnie. – A na razie trzeba zobaczyć, czym dysponujemy, na jaką pomoc możemy liczyć tu, na miejscu.
Osiodłała klacz Moniki i zjechała w dolinę. Sołtys, widząc, że kobieta kieruje się w jego stronę, zaklął. Przez chwilę rozważał, czy nie ukryć się w domu, ale się nie zdecydował. Czuł, że wyłamałaby drzwi i wyciągnęła go siłą spod łóżka… Zatrzymała się w miejscu, gdzie resztki palików wyznaczały linię nieistniejącego od lat płotu.
Nie była wysoka, jednak siedząc na koniu, górowała nad chłopem. Chłodne, niebieskie oczy patrzyły ostro i przenikliwie. Zdjął czapkę i stanął na baczność, skarcił się w myślach, dał sobie „spocznij", ale spostrzegł, że jego ciało znowu pręży się jak struna.
– Jesteś tu sołtysem? – Przechyliła głowę.
– Jestem. Właściwie to byłem – wykrztusił. -Yyyyy… No bo…
– Wiem – ucięła krótko. – Ile takich zombi macie na stanie? – Spojrzała z odrazą na Macieja, który wymiotował przewieszony przez pobliski płot.
– W Kruszewicach mamy czterech ludziów. – Józef złożył z trudem w miarę poprawne zdanie.
– Cztery osoby – poprawiła go. – Reszta uciekła?
– A na co mieli czekać?
– Na mój powrót. – Uśmiechnęła się olśniewająco. Strasznie chciało mu się zakląć, ale kobieta trzymała w dłoni szpicrutę i jakoś tak mu się wydało, że jeśli rzuci miechem, oberwie natychmiast przez łeb.
– Zwołaj na piętnastą zebranie mieszkańców. Obecność obowiązkowa. Macie tu odpowiednią salę?
– O, tamoj klub był. – Wskazał barak z nieco zapadniętym dachem.
– Może być – mruknęła. – Potem postawi się coś lepszego.
– Co powiedzieć ludziom? – zapytał.
Spojrzała na niego zaskoczona. Przygłup jakiś czy co?
– Że mają przyjść – wytłumaczyła raz jeszcze cierpliwie.