– Do kata! – syknął stary. – Przechytrzył nas. Miał jakąś silną truciznę w filtrze albo zmieszaną z tytoniem.
– Zastanowimy się nad tym później. Chodu – poradził jego uczeń.
Co też niezwłocznie uczynili. Godzinę później siedzieli już w pociągu mknącym na wschód – do Sztokholmu.
– Cholera – mruknął stary. – No nic, ja pewnie nie dożyję, ale ty musisz go dopaść, gdy znowu się wcieli. Będzie pewnie bardzo ostrożny, ale mamy czas, by się odpowiednio przygotować…
– Co w dalszych planach?
– Uniwersytet w Kabulu. A konkretnie, niejaka Anysza Safez.
– Kim albo czym jest?
– Tego właśnie nie wiem… Ale rozpoznała w Monice wampira na pierwszy rzut oka. Muszę uciąć sobie z tą panią pogawędkę i zapytać, gdzie, u licha, się tego nauczyła…
– Będziemy potrzebowali afgańskich wiz. Skąd je wytrzaśniemy?
– Spróbuję w ambasadzie USA w Warszawie. Pojedziemy do Polski.
– Mistrzu…
– Jeśli chcesz przy okazji odwiedzić Monikę… – Spojrzał na niego znad okularów. – Nie widzę problemu. Ciekawe, czy Alchemik jeszcze jest w kraju, czy pojechał na Tajwan…
– Chcesz się z nim spotkać?
– Mam takie dziwne przeczucie, że wpakował się w coś niedobrego.
Monika wstała o ósmej. Agentka już była na nogach, wbrew swoim wczorajszym deklaracjom znowu czegoś szukała w sieci. Księżniczka zajrzała do kuchni, zapasy były na wyczerpaniu. Wzięła torbę i poszła na Nowy Kleparz. Kupiła jajka, pieczywo, kiełbasę i kurki. Na śniadanie będzie jajecznica. Co miała dziś zrobić? Ach, tak. Musi odebrać łańcuszek z naprawy.
Wstąpiła po drodze do dwóch antykwariatów, popatrzyła na biżuterię. W sumie nic ciekawego, zwłaszcza że powinna trochę oszczędzać. Wprawdzie ma sporo odłożone, ale musi jej to wystarczyć do jesieni. Lato to martwy sezon na rynku tłumaczeń. Przeszła się Sukiennicami, podziwiając kramy zawalone pamiątkami-Zajrzała do Empiku, potem skręciła do znajomej bramy. Złotnik stanął na wysokości zadania, zapięcie wygląda jak nowe.
– Nie wie pan czasem, co to za kamień? – Przeciągnęła łańcuszek przez uszko medalionu i zawiesiła sobie błyskotkę na szyi.
– Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia. – Jubiler pokręcił głową. – Ale nie podoba mi się. Jest w nim coś… – Strzelił palcami, szukając odpowiedniego słowa. – Za to łańcuszek i oprawa bardzo ciekawe. Bardzo stara, scytyjska robota.
– Będę musiała pokazać to specjalistom…
Podziękowała, zapłaciła i wróciła na Rynek. Dokąd by tu iść? Powędrowała Floriańską. Katarzyna siedzi i próbuje namierzyć w sieci Bractwo. Nie ma sensu jej przeszkadzać. Jeśli będzie potrzebowała pomocy – poprosi o nią. Może faktycznie trzeba wskoczyć w pekaes i wrócić do Kruszewic?
Nie, bez sensu. Zanudzi się tam przecież na śmierć. A przecież… No tak, zapomniała. Paweł. Przecież nie skończył malować jej aktu. Wczoraj wybiegła od niego jak głupia, ale chyba się nie obraził?
Mały Rynek to tylko kilka kroków stąd… Po skrzypiących schodach wdrapała się na górę. Zapukała, nikt nie odpowiadał. Prychnęła wściekle. Poszedł gdzieś, zamiast czekać na nią? Już miała ochotę kopnąć w drzwi, gdy spostrzegła zwitek papieru wetknięty w dziurkę od klucza. Wyciągnęła go i rozprostowała.
Szkicuję mumie w muzeum archeologicznym - odczytała.
Pobiegła na dół, przeskakując po kilka stopni naraz. Była tam już kiedyś, ale wtedy poszli lochami…
Przymknęła oczy, usiłując odtworzyć z pamięci plan miasta.
W muzeum praktycznie nie było zwiedzających. Tylko w części poświęconej pradziejom hałasowała jakaś wycieczka. Monika zakręciła w stronę ekspozycji egipskiej. Paweł siedział na składanym krzesełku i szkicował w bloku sarkofag Merefa-Neczer-Tota. Na jej widok uśmiechnął się lekko, ale nie przerwał swojego zajęcia.
– Witaj.
Zrozumiała, że się nie gniewa, a nawet jeśli, to tylko trochę. Odrobinkę.
– Cześć – bąknęła. – Robisz szkice do obrazu?
– Tak – potwierdził. – Zawsze lepiej zdejmować z natury niż malować na podstawie reprodukcji. W tej sali można wyczuć odległe tchnienie ludzi, którzy odeszli i których prochy dziwnym zbiegiem przypadków tu właśnie spoczęły.
Księżniczka przypomniała sobie tamtą straszną noc sprzed kilku miesięcy. Przełamując lęk, nachyliła się, by spojrzeć pod malowane wieko trumny uniesione lekko na drewnianych kołkach. Mumia zachowała się w kiepskim stanie. Zetlałe, zbrązowiałe bandaże, żółta czaszka pokryta już tylko resztkami wyschniętej, spękanej tkanki. Monika przeszła kawałek dalej, minęła zabalsamowane zwłoki tancerki w ozdobnym kartonażu, obok na filarze wisiały zdjęcia rentgenowskie i komputerowo odtworzona twarz kobiety zmarłej przed blisko trzema tysiącami lat. Poczuła, że Paweł stoi tuż za nią.
– Żyli, kochali się, mieli swoje pragnienia i ambicje. A dziś są martwi – szepnął. – Ich drobne sukcesy i porażki nikogo już nie obchodzą. A zwłaszcza nie obchodzą nas, bo my jesteśmy tak pełni życia… Położył jej dłoń na ramieniu.
– Chodźmy stąd – powiedział. – Dzień jest zbyt piękny, by spędzać go w tej trupiarni.
Wyszli na Planty.
– Pójdziemy do ciebie? – zapytała. – Powinnam dokończyć pozować…
– Nie dzisiaj. – Uśmiechnął się lekko. – Zresztą ten akt prawie już skończyłem.
– Beze mnie? – zdziwiła się.
– Potrafię, jeśli trzeba, malować z pamięci. Zwłaszcza że pewnych rzeczy nie zapomina się tak łatwo. – Jego spojrzenie jakby od niechcenia prześlizgnęło się po zgrabnej łydce księżniczki.
Usiedli na ławce. Otworzył blok i zabrał się za szkicowanie. Ponura komora grobowa, zarzucona sprzętami zniszczonymi przez rabusiów. Pośrodku otwarty antropoidalny sarkofag. W nim – leżąca, naga dziewczyna. Twarz zaznaczył kilkoma zaledwie kreskami, ale Monika bez trudu rozpoznała siebie.
– Egipcjanie byli dziwnym narodem – powiedział, patrząc gdzieś w przestrzeń. – Chyba nigdzie indziej, w żadnej cywilizacji, nie splatało się tak ściśle to, co żywe, i to, co martwe… Uaaa… nie mogę myśleć w tym upale. Wpadniesz po południu?
– Jasne! – zgodziła się natychmiast. – O której mam być?
– Może o piętnastej?
Powlokła się do domu. Student ma rację, jest taki skwar, że trudno oddychać. Katarzyna siedziała przy stole i czyściła rozłożony pistolet. Części poukładała na gazecie, przecierała bawełnianą szmatką jakiś detal.
– Coś się szykuje? – zaciekawiła się księżniczka.
– Nie, ale czasem przeczyścić trzeba – mruknęła agentka. – Zrobisz obiad?
Omal się nie spóźniła. Dostała zadyszki, gnając przez miasto, ale wpadła do pracowni Pawła za minutę trzecia. Okno było otwarte na oścież, w powietrzu unosił się jeszcze ślad jakiejś paskudnej woni. Chłopak na powitanie musnął delikatnie wargami jej policzek.
– Wybacz – powiedział. – Już wietrzę.
– Coś się…? – Pociągnęła nosem.
– Słonina mi się zaśmiardła w kuchni – wyjaśnił. – Zostawiłem rano na stole, a na tym poddaszu robi się gorąco jak w piekarniku. Wystarczy kilka godzin i katastrofa gotowa.
– Wszystko się psuje w taki upał. – Kiwnęła głową. Przysunęła sobie krzesło i zaczęła się rozbierać. Popatrzył na nią zdezorientowany.
– Co robisz? – zdziwił się.
– Muszę dokończyć pozowanie…
– Mówiłem ci już, że nie trzeba.
– Ale ja…
Wziął z patery owoc i podrzucił go na dłoni.
– Są ludzie, którym wystarczają mandarynki. Ja wolę pomarańcze – powiedział z kpiącym uśmiechem.
Po raz drugi wybiegła od niego, trzaskając drzwiami. Wróciła do domu.
Po drodze nieco ochłonęła. Nie chce – to nie! Katarzyna siedziała przy komputerze.
– Masz coś nowego? – zaciekawiła się Monika.
– Ustaliłam, że Świntex i Herberto mają tego samego właściciela, małą firmę z Luksemburga. Ale niewiele z tego wynika. Wszystkie adresy zastrzeżone. Jeszcze poszukam…
– Chcę wracać do Kruszewic. O ile nie jestem ci potrzebna?
– Chyba nie. Tam w każdym razie przydasz się bardziej. Zaraz sprawdzę ci autobusy. – Otworzyła na ekranie nowe okno. – Hm, za czterdzieści minut. I będziesz musiała dojść sześć kilometrów pieszo.
– Żaden problem. W takim razie lecę. – Pożegnała się i pobiegła.
Trzy godziny później, stojąc na przełęczy, patrzyła w dolinę. Dwór był już ukończony. Obok na dawnych fundamentach wyrosły nowe budynki gospodarcze. Zabudowania PGR-u na ich tle wyglądały jeszcze fatalniej. Stanisława zagoniła jednak tubylców do roboty. Barak mieszczący kiedyś chlewnię został częściowo rozebrany, gruzem wypełniono największe dziury w szosie. Dziedziczka wyszła na ganek i widząc Monikę, pomachała dłonią.
Księżniczka wymknęła się z dworu o świcie. Po całonocnej ulewie grzybów powinno być w bród… Zastanawiała się, czy osiodłać sobie konia, ale doszła do wniosku, że nie ma sensu. Ruszyła pieszo. Pierwsze, drobne,
żółte kurki ukryte w mchu znalazła już na skraju lasu pomiędzy drzewami. Nieco dalej, ale jeszcze przy ścieżce, rosło kilka maślaków. Zagłębiła się w chaszcze. Koszyk szybko napełnił się grzybami do połowy. Gdzieś tu powinna być polana… Wyszła na otwartą przestrzeń. Dopiero po chwili spostrzegła namiot. Stał pod rozłożystym świerkiem, oliwkowozielony tropik zlewał się z otoczeniem.
Już wiedziała. Paweł siedział na składanym krzesełku koło wejścia. Uśmiechnął się, jakby nie było wczorajszej kłótni.
– Witaj – szepnął, wstając. – Przyjechałem…
– Ja… – wykrztusiła.
– Pomyślałem, że może jednak warto od czasu do czasu skosztować i jagnięcego mięska…
Bez słowa padła mu w ramiona. Ich usta odnalazły się, wsunął dłonie pod jej bluzkę. Zadrżała, ale przywarła mocniej.
– Czekałem tu na ciebie – wymruczał, całując ją w szyję.
Poczuła ogień w żyłach, w jej ciele przebudziły się dawne pragnienia. Nawet nie wiedziała, jak znalazła się wewnątrz, pod płóciennym dachem, na szerokim, dmuchanym materacu. Leżeli obok siebie przytuleni, spleceni tak mocno, jak na to pozwalały ubrania. Wsunął udo między jej kolana, zacisnęła je, ale uścisk zaraz osłabł. Znowu ją całował.