Изменить стиль страницы

Rozdział 8

Zadzwonił telefon w kieszeni.Katarzyny. Rzuciła okiem na wyświetlacz i uniosła go do ucha.

– Witaj!

– Słuchaj mnie bardzo uważnie. – Głos Stanisławy był poważny i zaskakująco surowy. – Alchemik za chwilę umrze. Połóż się natychmiast płasko na ziemi.

Agentka posłusznie padła na trawnik. W słowach kuzynki pobrzmiewała straszliwa determinacja.

– Myślę, że wiem, gdzie go trzymają – powiedziała do słuchawki. – To może być hurtownia, fort na Nowym Kleparzu.

– Ale…

– Część umocnień dzierżawi firma Vinmexpol należąca podobnie jak Herberto i Świntex do luksemburskiej spółki Beta.

– Daj mi…

– Idę o zakład, że tam go uwięzili. To idealne miejsce! Spróbuję coś przewąchać. Jestem niedaleko…

– Zamknij się wreszcie! – ryknęła alchemiczka. – I słuchaj! Uczyli cię, co robić w razie wybuchu atomowego? – W jej głosie drżało przerażenie. – Osłoń głowę rękami, stopy w kierunku epicentrum, wykorzystaj wzniesienia terenu, mury, cokolwiek, byle się ukryć przed rozbłyskiem i falą uderzeniową!

– Co?! – Katarzyna przekręciła się, odruchowo wykonując polecenie, i wtoczyła za ciężką, głęboko wrośniętą w ziemię, betonową donicę.

– Jeśli się nie mylisz, epicentrum będzie w forcie!

– Co? – wykrztusiła ponownie. – Co ty…?

Trawnik pod nią podskoczył i zatańczył, gdy przechodziła fala sejsmiczna. Ćwierćtonowa donica także drgnęła, obluzowała się w swoim gnieździe, ale na szczęście pozostała na miejscu. Agentka jęknęła, zasłaniając oczy przedramieniem.

Stary fort eksplodował jak wulkan, odłamki cegieł czerwonym gradem opadły na majdan fortyfikacji. Fala uderzeniowa wstrząsnęła budynkami hurtowni win importowanych. Agentka wyobraziła sobie tysiące pękających butelek. Na trawnik wokół niej padały kawałki gruzu, dachówki i odłamki szyb. Głuchy huk przetoczył się nad miastem i odbił echem od okolicznych wzgórz.

Katarzyna, wstrząśnięta i zszokowana, potrząsnęła głową. Trening zrobił swoje. Błyskawicznie odzyskała zdolność logicznego myślenia. Jak blisko była? Do diabła, może trzysta metrów. Fala termiczna? Nie, już jej nie będzie, idzie przed falą uderzeniową. W uszach jej dzwoniło. Huk całkiem ją ogłuszył. Radiacja? Szlag, musiała oberwać potężną dawkę. Odruchowo spojrzała na zegarek. Mała wskazówka rentgenoradiometru nawet nie drgnęła. A poza tym… Poza tym impuls elekromagnetyczny powinien rozwalić kwarcowe urządzenie w drobny mak, a tymczasem cyferki sekundnika przeskakiwały jakby nigdy nic. I nawet ma sygnał w telefonie! Odetchnęła z ulgą. Kuzynka się pomyliła, to nie był wybuch atomowy. Zresztą Kraków przecież stoi…

– Żyję – rzuciła do słuchawki. – Skażenia chyba nie ma. Ale rąbnęło… – Ledwo słyszała własne słowa.

Przez długą chwilę ze zgrozą patrzyła na wznoszący się nad Kleparzem słup dymu. A więc Alchemik nie żyje… Straszliwy żal ścisnął jej serce. Nawet nie zdążyła mu powiedzieć, że…

Gdzieś daleko zawyła syrena wozu strażackiego, za moment dołączyła do niej druga i trzecia. Ciężko zranione miasto błyskawicznie zmobilizowało swoje służby. W rejon katastrofy ruszyły karetki i wozy policyjne.

– Wracaj do Kruszewic – poleciła Stasia. – Alchemik właśnie odszedł. Możemy mu pomóc już tylko modlitwą…

Opuściła telefon i usiadła ciężko na ganku. Serce słońca. Zna tę nazwę, pamięta, jak mistrz opowiadał o nim kiedyś, dawno temu… Zamknięta w probówce siła, jaką posiada wyłącznie wnętrze gwiazdy. Moc syntezy termojądrowej, która zamienia wodór w hel, powoduje powstanie węgla i cięższych pierwiastków. Najbardziej zagadkowa substancja, z jaką kiedykolwiek zetknął się człowiek. I chyba najbardziej niebezpieczna.

Minęła przeszło godzina, zanim trochę oprzytomniała. Powlokła się do swojego pokoju i nalała sobie pół szklanki śliwowicy.

– Twoje zdrowie, mistrzu, gdziekolwiek jesteś – szepnęła.

Ktoś zapukał do drzwi pokoju. Stanisława przełknęła zawartość naczynia jednym haustem.

– Proszę.

W drzwiach stanął Ihor. Popatrzył na nią badawczo.

– Coś złego się stało? – zapytał.

– Właśnie się dowiedziałam, że nasz przyjaciel nie żyje…

– Przepraszam, że w takim momencie, ale nie mogę tego odłożyć na kiedy indziej…

Od razu zrozumiała, że coś jest nie tak. Był bardzo poważny.

– Proszę mówić – poleciła.

– Musimy porozmawiać – powiedział. – Mogę prosić o kilka minut?

– Jasne. – Wskazała mu drugi fotel. Pokręcił przecząco głową.

– Nie chcę o tym mówić w miejscu, gdzie mogłaby nas usłyszeć. Chodźmy na spacer.

Alchemiczka uśmiechnęła się lekko. Od dawna żaden mężczyzna nie proponował jej wspólnej przechadzki…

Poderwała się, wsunęła stopy w sandały.

– Oczywiście.

Upał nieco zelżał, ruszyli w stronę lasu.

– Niepotrzebnie boicie się Moniki – powiedziała. – Jest…

– Wiem. – Kiwnął głową. – Słyszałem o takich jak ona. Już się jej nie boimy. Boimy się o nią.

– Coś się stało?

Ponownie kiwnął głową i rozejrzał się odruchowo. Las był pusty, tu, na skraju, drzewa rosły daleko od siebie. Nikt go nie usłyszy.

– Ona się zmienia – powiedział. – Słabnie fizycznie i ciągle jest zmęczona. Jakby ktoś przestawił jej wewnętrzny silnik na połowę obrotów. – Znalazł mało poetyckie porównanie.

– Hm, może to naturalny proces? – Zadumała się. – Ma ponad tysiąc dwieście lat…

– Ile?! – Wytrzeszczył oczy. – Myślałem, że nie więcej niż trzysta, czterysta – mruknął. – Jak ty.

– Skąd wiesz? – Spojrzała na niego dziko.

– Używasz bardzo starego dialektu naszego języka. Nawet dla Tarasa Szewczenki byłby archaiczny. Eliksir życia?

– Coś w tym guście. – Uśmiechnęła się zażenowana.

Odpowiedział uśmiechem.

– Jeśli wykluczymy naturalne procesy – wrócił do tematu – nasuwa mi się jedno rozwiązanie… Pasożyt.

– Na tasiemce są dobre lekarstwa.

Popatrzył na nią, jak nauczyciel z naganą spogląda na wyjątkowo mało rozgarniętego ucznia.

– Mieszkałaś na Ukrainie?

– Do jedenastego roku życia. Kruszewice Nowe leżały dwa dni drogi od Kijowa. Żyło się nieźle, ale co pięć lat trzeba było odbudowywać majątek od fundamentów. Tatarzy, Kozacy, sąsiedzi też robili zajazdy… W końcu mieliśmy dość, bo ile można się szarpać.

– Znasz nasze legendy?

– O złydniach, o żołnierzu, który wsadził bidę do bukłaka, o dytkach, co lubią babie na karku pojeździć, o wielkim wężu, zwanym połoz… – Przypominała sobie.

– A o żmiju, zwanym też meteorem?

Pokręciła bezradnie głową.

– Księżniczka Monika ma medalion… – Wolnym ruchem nabił fajeczkę na długim cybuchu. – Skąd go wzięła?

– Znalazła, pływając w stawie. Leżał na dnie. Dlaczego pytasz?

– Zidentyfikowałyście kamień?

– Nie… Dziwny jest, wygląda jak jakiś syntetyk. Też zwróciłeś na to uwagę? Co, twoim zdaniem, jest nie tak?

– To nie było przypadkowe znalezisko – powiedział. – Medalion jej podrzucono albo położono tak, aby go znalazła.

– Na dnie stawu? – zakpiła łagodnie.

– A może…? – Pyknął z fajki. – Może było inaczej? Może poprzednia dziewczyna zorientowała się, co jest grane, i wrzuciła go do wody, licząc, że nikt nigdy go nie odnajdzie? Może to jednak przypadek? – Zamyślił się.

– Nie widziałeś go z bliska – zaprotestowała. – Gruby, złoty łańcuszek, oprawa, w sumie ze sto gramów kruszcu, może więcej… Nikt nie wyrzuca czegoś takiego, a tym bardziej nie podkłada nikomu w prezencie.

– Za wyjątkiem ich… – powiedział i zamilkł.

– Wykrztuś wreszcie, co masz na myśli – zażądała.

– Po pierwsze, nic z tego, co mówimy, nie może trafić do niej. Gdy przyjdzie czas, dowie się.

– Obiecuję – burknęła. – Mów konkretnie.

– Smoki, żmije, meteory to rodzaj pasożytów. Działają podobnie jak wampiry. Żyją, kradnąc życie innych istot. To bardzo stara i paskudna legenda.

– Może po prostu w okolicach Kijowa nie była znana?

– Tak mi się wydaje. Albo byłaś za młoda, bo chyba byś ją zapamiętała. Albo minęło zbyt wiele czasu. Żyjesz tak długo, ale pewnie pamięć działa ci jak…

– Zapominam – przyznała. – To, co najważniejsze, wraca we wspomnieniach, ale szczegóły uciekają. Pamiętam, że siedziałam przy kądziołce i darłam pierze w blasku świec, słuchając opowieści, ale ich treść to już tylko biała karta…

– Tak musiało być. Sprowadziliście tutaj swoich ludzi. Ukraińskich…

– Chłopów? Tak. Spytaliśmy, czy chcą jechać, czy zostać, i prawie wszyscy wyruszyli z nami. Ci tam – wskazała baraki – to ich potomkowie w… no, może piętnastym pokoleniu. Oczywiście od dawna spolonizowani.

– I pewnie nie pamiętają starych legend. Ale wszystko się zgadza. Musiał żyć tam, gdzie wy. Przybył tu waszym tropem. Bo takie istoty chyba nie występują w tej części świata.

Przez wieś przejechał czerwony fiat. Katarzyna wracała. Alchemiczka wyjęła z torebki lusterko i puściła kilka zajączków, aby zwrócić jej uwagę. Agentka zaparkowała i po chwili nadeszła ścieżką.

– Co się… – zaczęła, ale Stanisława uciszyła ją gestem.

– Powiedz, co wiesz – nacisnęła cieślę.

– Zaczyna się od tego, że dziewczyna znajduje jakiś przedmiot. Czasem może to być jedwabna chustka, częściej jakiś kosztowny drobiazg. Dziewczyna zabiera go i wszystko zaczyna się zmieniać. Jej psychika… W duszy budzą się myśli, które wychowanie zepchnęło na margines. Staje się krnąbrna, nieposłuszna, samolubna. Może być agresywna, może szukać okazji, żeby się wyładować, zniszczy coś albo i kogoś zabije. I wreszcie to ostatnie. Najważniejsze. Wybacz pytanie, jesteś panną?

– W zasadzie wdową – mruknęła.

Nigdy dotąd tak o sobie nie myślała. Bo przecież wdowa to czcigodna matrona otoczona wianuszkiem dorosłych dzieci i wnuków, ciesząca się szacunkiem sąsiadów i przyjaciół. A ona…

Drzwi karczmy „Gościniec" wybite kopnięciem odskoczyły w bok. Kilka stromych, kamiennych schodków wiodło w dół. Wpadła do zadymionego wnętrza jak burza, krócica za pasem, w jednej dłoni szabla po tacie, a w drugiej rzeźnicki majcher, największy, jaki udało się kupić w mieście.