A, do diabła z pszczołami. Odgoniła kilka owadów krążących jej nad głową. Skoro już wyrwała się z domu, trzeba oddać rurę na rysunki malarzowi.
Pawłowi – poprawiła się w myślach. Ma na imię Paweł.
Postawiła na mapie jedenastą czerwoną kropkę. Jeśli Kruszewskie chcą założyć pasiekę, to mają pszczół do wypęku.
Złożyła sztabówkę i wskoczyła na siodło. Zmusiła klacz do kłusa, pęd powietrza owiewał czoło, ciało parowało. Popełniła błąd, zakładając kuse szorty. Wewnętrzne powierzchnie ud mogą się odparzyć od stykania z siodłem i końską sierścią…
Odnalazła właściwą wioskę. Zatrzymała się na krawędzi doliny i dłuższą chwilę lustrowała stoki. Nigdzie nie wypatrzyła znajomego ani jego sztalug. A zatem Pewnie jest na kwaterze.
Malarz siedział na ganku. Rysownicę położył na kolanach. W zadumie ostrzył ołówek. Nałożył francuski beret. Było mu w nim szalenie do twarzy. Na jej widok odłożył szkicownik i podniósł się z uśmiechem.
Wyglądał na nieco przygaszonego, ale teraz wyraźnie się ożywił.
– Tak czułem, że dziś wpadniesz – powiedział z uśmiechem.
Zmieszała się. Naciągnęła ze studni wiadro wody, napoiła konia i przywiązała go do płotu.
– Wejdź, proszę, pokażę ci obrazy…
Usłuchała. Ostatecznie, czego miała się bać? Gdyby miał złe zamiary, załatwi go bez problemu. Ale chyba nie ma. Wewnątrz chaty panował przyjemny chłód. Niewielka sionka dzieliła dom na dwie części. Po lewej kuchnia, po prawej coś na kształt pracowni. Obrazów było sporo, po kątach rozstawiono zagruntowane blejtramy, na nich czerniły się pierwsze szkice.
– To zasadniczo na handel i na zaliczenie. – Wskazał kilkanaście widoczków. Drewniane dworki nad stawami, łąki obsypane kwiatami. W sumie nic ciekawego, ale strasznie się jej spodobały.
– A to tak dla siebie – wyjaśnił.
Mroczny staw w gęstym lesie, w wodzie zanurzony tajemniczy kształt. Może tylko stara kłoda, a może zwłoki jakiejś topielicy. Kościotrup z kosą trzyma w dłoni klepsydrę. Rewelacyjny obraz przedstawiający stary cmentarz skąpany blaskiem księżyca. Monika nie mogła oderwać oczu. Co najmniej czterdzieści odcieni czerni…
– Robią wrażenie – przyznała.
Krypta egipskiego grobowca, zabójczo przystojny archeolog w korkowym hełmie zdejmuje jakiś amulet z szyi mumii owiniętej w resztki bandaży…
– Napijesz się wina czy herbaty?
– Wina.
Na stolik rzucił serwetę, ustawił talerz ciasteczek, przyniósł z lodówki oszronioną butelkę i dwa kryształowe kieliszki. Odkorkował zręcznie. Upiła pierwszy łyk czerwonego płynu. Mmm… Trochę zbyt zmrożone, ale znakomite.
– Z artystycznego punktu widzenia pogranicze świata żywych i umarłych jest bardzo ciekawe – powiedział. – W każdym razie niezwykle inspirujące. Zobacz to…
Odwrócił stojący pod ścianą obraz. Rzeźbione skrzydło drzwi, zza niego widoczna połowa twarzy wampirzycy. Długie zęby, kropla krwi ściekająca po brodzie.
– Wspaniałe – zachwyciła się Monika.
– A to może uda mi się sprzedać jednemu pismu na okładkę… Gadałem z nimi na razie telefonicznie, nie mam tu Internetu.
Obraz nie był jeszcze wykończony, student wystylizował go na osiemnastowieczny flamandzki portret. Tylko że nad szeroką kryzą zamiast twarzy widniała trupia czaszka.
– Robi wrażenie – przyznała.
– Oczywiście tworzę i bardziej pogodne rzeczy. – Uśmiechnął się, aż poczuła dziwny dreszcz.
Ściągnął muślinową zasłonę z kolejnego malowidła. Noc, trzy kobiety pląsające po łące. Ognisko, poblask płomieni na nagiej skórze.
– Jak widzę, malujesz też akty…
– E, taka tam partanina. Żeby namalować naprawdę dobry akt, trzeba mieć odpowiednią modelkę, a o to w tym kraju bardzo ciężko. Na szczęście znalazłem jedną.
Rozmawiali jeszcze dobrą godzinę, jak się okazało, posiadał ogromną wiedzę na temat późnośredniowiecznego malarstwa holenderskiego, a z braku odpowiednich albumów kilka problemów kompozycyjnych wyjaśnił, ilustrując własnymi, pospiesznymi szkicami. Była pod ogromnym wrażeniem jego erudycji. Wreszcie trzeba było zbierać się do domu…
Wróciła do dworu zziajana, koszula przylgnęła jej do pleców. Zadekowała się w łazience i długo nie wychodziła spod zimnego prysznica. Reszta wieczoru mijała w sennym otępieniu. Powietrze stawało się coraz bardziej duszne. Wreszcie nadeszło to, co musiało nadejść. Po kolacji niebo zaciągnęły ciemne chmury. Dobrze, że Pawło i Ihor skończyli dach.
Mężczyzna zwany Łowcą Myśli ujął w dłoń sznurek i kawałek kredy. Zaznaczył środek podłogi. Odmierzył odpowiedni odcinek linki i zatoczył koło. Wpisał w nie pentagram, a potem drugi, mniejszy i odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni. Wilk usiadł w wykuszu okna i obserwował go obojętnie. Telepata w rogach większej gwiazdy ustawił stojaki z lustrami, w szczytach małej – wysokie świeczniki. Zapalił świece. Przez jakiś czas patrzył w zwielokrotnione odbicia, dokonał niewielkiej korekty.
– Mam wyjść? – zapytał przywódca Bractwa.
– Jak chcesz…
Łowca stanął pośrodku kręgu, rozłożył ręce i odchyliwszy się mocno w tył, zawisł w powietrzu w pozycji łamiącej wszelkie prawa fizyki, tylko piętami zaparty o podłogę.
Piętro niżej Alchemik przymknął oczy. Kamienna posadzka była twarda, ale bardziej dawało mu się we znaki znużenie bezczynnością. Co można robić w ciszy i samotności, gdy jedynym zajęciem jest monotonne piłowanie zawiasów? Na razie największym problemem jest nuda. Teoretycznie mógłby spać, ale przecież nie przez całą dobę…
Każdy ma jakieś wspomnienia, on zebrał ich naprawdę dużo. Świetlisty letni poranek, miasto budzi się do życia. Słońce przegląda się w szklonych gomółkami oknach jego kamienicy. U Jezuitów właśnie skończyły się poranne modlitwy. W kościele Świętego Szczepana uderzył głucho stary, nadpęknięty dzwon. Nadchodzi kolejny dzień studiowania starożytnych traktatów, znów przez długie godziny będzie wpatrywał się w płomienie atanora… Uczniowie i służba obudzili się, słyszy krzątaninę w zakamarkach domu.
Stukot żelaznej kołatki, nerwowy, jakby ukradkowy. Zszedł wtedy na parter, dłuższą chwilę patrzył zaskoczony na stojącego w progu młodzieńca. Jego twarz wydawała mu się znajoma i nieznajoma jednocześnie. Musiała minąć prawie minuta, zanim zrozumiał, że to jego mała przyjaciółka, Stanisława Kruszewska, przebrana w męski strój… Wiedział, czemu się ukrywa, więc bez słowa wciągnął ją do sieni i zatrzasnął drzwi. Zarżnęła swojego męża. W biały dzień zarąbała go szablą w szynku. Wypatroszyła jak wieprza na oczach conajmniej trzydziestu świadków i srodze poszczerbiła tych, którzy usiłowali ją zatrzymać. Zabiła w obrębie murów obronnych Krakowa. Złamała prawo miejskie w związku z tym będzie karana jak mieszczka, a nie jak szlachcianka. Czeka ją szafot. Oczywiście, jeśli zostanie złapana. Trzeba więc zrobić wszystko, żeby do tego nie doszło…
Uśmiechnął się do swoich wspomnień. Te kilka lat, gdy była jego uczennicą, uważa za jeden z najlepszych okresów w życiu.
– Właściwie szkoda, że jej potem nie poślubiłem… – Zadumał się.
Tamten dzień, gdy odcyfrował wreszcie do końca zapiski Setona i przystąpił do wielkiego dzieła. Stanisława w prostej, lnianej sukni, krzątająca się po pracowni, odmierzająca substancje ze słojów i puszek. Rtęć, magnezja, wapno…
Nagle drgnął i uchylił powieki. Dziwne. W celi było nadal pusto, ale wyraźnie poczuł czyjąś obecność. Duchy? Nie, spotkał je dwa lub trzy razy w życiu, to było coś innego. Przymknął oczy, wracając do przeszłości. Wtedy, gdy wyciągnął Setona z więzienia u Christiana II, o!, to dopiero była historia… Film można by nakręcić. I to jaki! I znowu przyszła mu na myśl Stanisława. Jej smukłe, długie palce odmierzające składniki. Jasne, czyste i niewinne spojrzenie. Niezwykła zręczność, z jaką łapie widełkami rozgrzaną kolbę z topiącą się siarką. I znowu przy wadze…
Co, u diabła? Czemu myśli krążą mu wokół tak nudnych spraw? Ślub z Teresą. Pobrali się głupio, rok po śmierci Setona, i w zasadzie tylko dlatego, że tego zażądał, umierając. Ale małżeństwo, choć nieco wymuszone, okazało się nadspodziewanie szczęśliwe. Pasowali do siebie. W ciągu następnego roku rozkwitło w ich sercach prawdziwe uczucie. Choć nie lubiła alchemii. Rozumiał, alchemia zabrała jej pierwszego męża. Co innego Stanisława. Ta drobnokoścista szlachcianeczka wykazała się niesamowitym talentem. Przypomniał sobie, jak ze świecą w dłoni czytała jakieś opasłe tomiszcze, wosk ściekał, parząc palce, a ona nawet tego nie dostrzegła… Wspaniała dziewczyna. I znowu jej obraz w laboratorium. Uciera w moździerzu drobiny złotego pyłu…
Cholera. Nie to chciał sobie powspominać. Teresa. Noc poślubna była średnio udana, za to potem, gdy poznali się lepiej… Ależ miała w sobie ogień! Te długie godziny, które spędzali na miłosnych igraszkach, wymyślając coraz to nowe pieszczoty. Musiał kneblować jej usta dłonią, obawiał się, że jęki rozkoszy obudzą całe miasto. I inne wspomnienie. Poszedł na strych po węgiel drzewny. Była już noc. I wtedy zobaczył jasną smugę światła. Za jedną ze ścian był pokoik, w którym mieszkała jego uczennica. Dwie belki, wysychając, spaczyły się, tworząc szparę szeroką może na ćwierć cala. Podszedł i zajrzał, sam nie wiedząc, dlaczego.
Stanisława przebierała się przy blasku świecy. Delikatne, jeszcze dziewczęce piersi, wysmukła kibić, rozkoszne dołeczki nad kolanami. Zdjęła spodnią szatę, rozpuściła włosy… Poruszała się z niezwykłym wdziękiem, nie był w stanie porzucić tego widowiska, ale w końcu zdołał opanować żądzę i oderwał się od szczeliny w ścianie. Po prawdzie, dokonał tego dopiero wtedy, gdy położyła się pod pierzyną i zdmuchnęła świecę Tak, trzeba jej to przyznać. Chodzi z gracją, jakby płynęła w powietrzu. Podchodzi do szafy, wyjmuje szklaną butlę z olejem witriolowym. Topi w tyglu żywicę szelakową…
Dość! Co się, u diabła, dzieje? Dlaczego, o czym by nie pomyślał, zawsze na końcu wypływają te wspomnienia? Teresa była wspaniałą, dojrzałą, bujną kobietą, o rozłożystych biodrach, piersiach jak dorodne, jesienne jabłka, urody mogły jej pozazdrościć księżniczki krwi. Poruszała się, jakby tańczyła. Czemu nie jest w stanie skoncentrować się na wspominaniu tego, co w jego życiu było najlepsze, dlaczego jego myśli kierują się ku tej wiejskiej gąsce?