Zrozumienie przyszło nagle. Stanisława to tylko klucz. Element, który w mózgu budzi inne wspomnienie. Cztery razy jego myśli zbaczały ku laboratorium. Cztery razy przypominał sobie dzień, w którym po raz pierwszy uwarzył kamień filozoficzny. Tak jakby coś kierowało go w tym kierunku. Delikatnie, ale przecież w stronę z góry upatrzonego celu. Hm… Spróbować raz jeszcze? Pomyślmy o czymś kompletnie niezwiązanym z dziewczyną. Na przykład o wojnie.
Poganiał konia, od wielu godzin przedzierając się na południe. Szwedzi wtargnęli na ten teren wczoraj. Błękitne, wiosenne niebo znaczyły dymy płonących wsi. Krył się w lasach, szybko przeskakiwał otwarte przestrzenie pól. Parokrotnie z daleka widział wroga. Raz natknął się na dwóch maruderów, zastrzelił pierwszego, zarąbał szablą jego towarzysza i wymienił zdrożonego konia na piękną, wypoczętą klacz.
Wyjechał na wzgórze i naraz zatrzymał się zdumiony. Pod nim, w dolinie, stało co najmniej trzydzieści szubienic. Z belek zwisały trupy szwedzkich oficerów. Ściągnięto im buty, od mundurów oderwano koronkowe kołnierze. Ciała chwiały się na lekkim wietrze, na twarzach zastygł grymas bólu, wybałuszone oczy patrzyły już w wieczność, ale pozostało w nich zdumienie. Przy drodze wbito słup opatrzony drewnianą tablicą. Podjechał do niego wolno, zaciekawiony. Napis wykonany czarną farbą nie zdążył jeszcze dobrze wyschnąć:
TU ZACZYNAJĄ SIĘ DOBRA RODZINY KRUSZEWSKICH.
TAK KOŃCZĄ CI, KTÓRZY WKRACZAJĄ NA TĘ ZIEMIĘ NIEPROSZENI.
Spojrzał na ciała dyndające na sznurach. Tylko niektórych wzięto żywcem. Rzut oka na rany powiedział mu wszystko. Grube, pospiesznie wykonane bełty kusz nie miały nawet stalowych grotów. Ich końce opalono tylko nad ogniem. Kruszewscy najwidoczniej wyszkolili w strzelaniu wszystkich swoich chłopów i wzięli Szwedów z zaskoczenia… Trzydziestu rajtarów, a przeciw nim może osiemdziesięciu kmiotków uzbrojonych w drągi i dzidy, kusze i łuki. Myślących tylko o tym, że przy każdym zabitym Szwedzie znajdą wypchaną sakiewkę, manierkę z wódką, srebrne guziki i skórzane buty, Pistolet wart kilkadziesiąt dukatów oraz masę innego cennego i pięknego dobra. Tak, łuki… Przypomniał sobie to lato, kiedy spotkał Stanisławę po raz pierwszy, trzynastoletnia szlachcianeczka, na bułanym koniku z tureckim łukiem wracała z porannego polowania wioząc trzy przytroczone do siodła zające. Rozmawiał z jej ojcem, gdy podjechała bliżej. Regał w pracowni był wysoki, a puszka z natrytem stała na najwyższej półce Szara, płócienna sukienka zadarła się lekko, gdy uczennica zeskoczyła z gracją z wysokiego stołka. Podeszła do wagi…
Dość! Mistrz szarpnął się, przerywając trans. Już wiedział. Coś lub ktoś kieruje jego myśli tam, gdzie chce. A po co? To jasne. Chce poznać sekret produkcji kamienia filozoficznego. Ktoś wdziera się do jego mózgu jak haker włamujący się do pamięci komputera!
Przez długie lata nabrał przekonania, że telepatia nie istnieje. Spotkanie z Arminiusem zachwiało jego pewność siebie. Stary łowca był w stanie odszukać wampiry dzięki temu, że ich myśli najczęściej obsesyjnie krążyły wokół picia krwi. I Sędziwój doszedł do wniosku, że to jest granica ludzkich możliwości. A tu proszę…
No i ma problem. Jak obronić się przed tego rodzaju atakiem? Nagle dziwny zamęt w myślach zniknął. Wróg wycofał się, mając nadzieję, że nie został wykryty…
Kruszewskie wykończone upałem poszły spać. Księżniczka poczytała sobie przez jakiś czas, ale oczy strasznie się jej kleiły, więc poszła w ich ślady. Ale, o dziwo, nie mogła zasnąć. Ledwie przyłożyła głowę do poduszki, przypomniała sobie poranne badanie. Twarde palce Katarzyny ugniatające jej ciało jak bryłę ciasta. Wtedy o tym nie pomyślała, ale teraz przeniknął ją słodki dreszcz. A gdyby tak zejść na parter i cicho wślizgnąć się agentce do łóżka? Zamknąć usta pocałunkiem. Rozewrzeć uda kolanem. Jest silna, ale przecież nie zdoła się wyrwać z uścisku wampirzycy. Trzeba ją tylko umiejętnie chwycić. A potem można wsunąć jej język do ucha…
Gdzieś daleko zagrzmiało. Monika usiadła na tapczanie i potrząsnęła głową. Oż, do diabła, co jej się ubzdurało? Jak żyje, nie popatrzyła na inną kobietę z pożądaniem! Sama myśl o takich igraszkach napawa ją obrzydzeniem… Jeździła po południu z odkrytą głową, musiała najwidoczniej przegrzać mózg na tym upale. Uchyliła okno, przez długą chwilę patrzyła w mrok rozświetlany tylko od czasu do czasu przez błyskawice. Burza krążyła, ale na razie chyba oddalała się od Kruszewic. Księżniczka zeszła na parter i otworzywszy drzwi wejściowe, stanęła na ganku. Nawałnica odeszła, deszcz nadal padał.
Na wpół świadomie ruszyła przed siebie. Noc była tak przyjemnie chłodna… Bose stopy zaklaskały po błocie, deszcz szybko przemoczył nocną koszulę na wylot. Szła powoli, właściwie spacerowała. Minęła sąg belek przygotowanych do budowy kurnika, w mroku zamajaczył samochód Ukraińców. Zrobiła krok w tamtą stronę i nagle poczuła, jak włosy stają jej dęba.
Ciało ogarnął dziwny paraliż, poczuła zawrót głowy, smak krwi w ustach, zatoczyła się i usiadła prosto w błoto. Co, do licha? Nadepnęła odizolowany kabel pod napięciem? Nie, niemożliwe. Tu nie ma prądu, jedynym jego źródłem jest generator w szopie, ale on przecież został na noc wyłączony…
Wstała i na próbę wyciągnęła rękę w kierunku samochodu. Nic. Ale gdy spróbowała postąpić krok -znowu to samo. Zlewne poty, ból głowy, nudności., Cofnęła się bardziej zdziwiona niż zła. To coś na ziemi. Magiczny krąg? Pole siły? Bzdury! Pochyliła się i korzystając ze swojego kociego wzroku, starannie zlustrowała błoto. I oczywiście znalazła. Na ścieżce ktoś położył kawałek konopnego sznurka zawiązany w siedem węzłów. Wyciągnęła po niego dłoń. Tym razem rąbnęło tak, że przez minutę nie mogła się pozbierać. Wreszcie, gdy była już prawie pewna, że wypaliło jej oczy, zielone plamy ustąpiły…
– Do licha – mruknęła. – A cóż to takiego?
– Obereh. - Pawło odezwał się zza sągu. – Po polsku chyba mówi się na to talizman. Położyliśmy sobie kilka wokoło samochodu, na wypadek gdyby się jakieś wampiry po nocy tłukły…
– Co to za magia? – Wytrzeszczyła oczy.
– Huculska – wyjaśnił z prostotą. – Może i ludowa, ale chyba działa…
Zapalił latarkę.
– Gorąco mi się zrobiło i wyszłam się tylko przewietrzyć – oświadczyła z godnością.
– Bardzo gorąco. – Uśmiechnął się z lekką kpiną, patrząc na jej cienki i przemoczony strój. – Wracaj do domu, cielaczku, i uważaj, bo następnym razem może ci się przytrafić coś dużo gorszego… – Dla podkreślenia swoich słów położył dłoń na sterczącej zza paska kolbie samopału.
Zawróciła bez słowa. Wzięła szybki prysznic, żeby zmyć błoto, i wdrapała się na swoje poddasze. Deszcz otrzeźwił ją, przywrócił zdolność logicznego myślenia. Założyła grubą piżamę i położyła się do łóżka.
Nadal nie mogła zasnąć. Alchemik sądził, że jej wampiryzm to tylko poważna anomalia genetyczna. Jakiś czynnik w organizmie blokuje procesy starzenia. On sam dokonał niemożliwego, uzyskał kamień filozoficzny, przeprowadził transmutację metali. Zdaje sobie oczywiście sprawę, że magia działa, widział golema, bryłę gliny ożywioną zaklęciem. A jednak wszystko stara się racjonalizować…
Ona też. Była przekonana, że wampiryzm da się wyjaśnić na gruncie biologii. Owszem, srebro ją parzy, jego związki są dla niej bardzo toksyczne, ale u zwykłych ludzi też zdarzają się alergicy! Sądziła, że magia jej nie dotyczy. Była w stanie chodzić do kościoła czy cerkwi i nie działo się nic niepokojącego. Woda święcona nie wypalała jej dziur w skórze.
Dziś nauczyła się czegoś nowego. Aby ją zatrzymać i obezwładnić, wystarczy kawałek sznurka ozdobiony góralskimi supełkami… Zrozumiała, że są takie chwile, kiedy trzeba zadać sobie pytanie: kim jestem?