Rozdział 4
Dyskoteka opustoszała, policja zdołała przesłuchać tylko kilku uczestników. Większość nic nie widziała, ale na szczęście na imprezie byli dwaj konfidenci. To i owo udało się ustalić. Pierwsi ranni pojechali już do szpitala, kolejni dwaj czekali na transport. Posterunkowy nadszedł swobodnym krokiem.
– No i co, Bejsbol? – zagadnął dresiarza, któremu lekarz właśnie opatrywał oderżniętego do połowy ptaka. – Może opowiesz, co tu się, kuźwa, stało?
– Nie wiem – wychrypiał tubylec. – Muszę do szpitala, może da się przyszyć… – Zerknął przerażony na swoje przyrodzenie.
– Nie wiesz? A ludzie gadają, że twoja banda próbowała zatłuc jakąś małolatę. I gdzie ona jest, co?
– Ucięła mi eh… – Obecność gliniarza w ostatniej chwili powstrzymała go przed użyciem wyrazu cisnącego się na usta. – Siurka mi upitoliła! – zawył i zalał się izami. – A Grucha łapę stracił.
– I gdzie jest?
– Wisi, jeszcze się trochę trzyma. – Spojrzał na genitalia i pociągnął nosem.
– Nie o to pytam.
– Grucha z Mielonym do szpitala pojechali. Mielonemu zrobiła kosą dziurę w brzuchu, aż flaki na wierzch wyszły.
– Nie o twoich kolesiów mi chodzi, tylko o dziewczynę! – huknął na niego policjant. – Porwaliście ją? Czterech oberwało, ale byliście tu pewnie całym gangiem?
– Nie! Pobiła nas, porznęła nożem i uciekła.
– Nie pierdol, Bejsbol, bo tylko sobie sytuację pogarszasz! – pogroził mu. – A jak już chcesz łgać, to się przynajmniej postaraj, żeby to prawdopodobnie brzmiało.
– Ale tak było! – wykrztusił chłopak.
– Dziewięciu wiejskich mięśniaków oberwało od jednej małolaty, w tym czterech tak, że trzeba ich szyć i wieźć na pogotowie? Może jeszcze powiesz, że to ona na was napadła.
– Napadła – potwierdził ranny.
– Przestań bredzić, bo naprawdę się wkurzę. Podjechała kolejna karetka. Pielęgniarz wsadził do niej Łysego. Osiłek trzymał się za połamaną szczękę i mimo zastrzyku wył z bólu.
– A wiesz, kutasku, co teraz zrobimy? – Posterunkowy stanął nad łobuzem i uśmiechnął się niemal czule. -Zamiast jechać do szpitala, posiedzisz, gnoju, w areszcie, aż dziewczyna się znajdzie. Wątpię, żeby to się samo zrosło, więc zacznij się już uczyć sikania na siedząco.
– Eeeee… – Bejsbol zrobił się blady jak ściana.
– No to słucham. Ludzie widzieli, jak ogłuszyliście ją butelką i wywlekliście z lokalu. Wiesz, co to znaczy?
– Eeeee…
– Paragraf o uprowadzeniach. – Zacytował treść. -No, chyba że przedstawisz lepszą wersję wydarzeń. Taką, która będzie trzymać się kupy.
– Dobra, powiem. Wyciągnęliśmy ją na zewnątrz i pojawili się oni.
– Jacy oni?
– Ośmiu drabów w kominiarkach, chyba z czerwonych beretów, mieli noże szturmowe, takie z gumowanymi rękojeściami. Spuścili mam wpierdol i odjechali z dziewczyną. Do jednego mówiła „tato" – zełgał.
– No widzisz, Bejsbol, jednak można się z tobą dogadać – uśmiechnął się gliniarz. – Pamiętasz? Ostrzegałem cię, frajerze, że wcześniej czy później traficie na kogoś, kto was ustawi.
A potem westchnął ciężko. Pół roku temu w Krakowie grzebał przy jednej sprawie trochę za bardzo i to jego ustawiono.
Monika obudziła się o ósmej. Przeciągnęła się z rozkosznym ziewnięciem. Stanęła przed lustrem i obejrzała uważnie ciało. Trochę siniaków i obtarć, jakieś już częściowo zabliźnione draśnięcie na ramieniu. Guz na potylicy prawie nie bolał. Wykręciła się sianem. Zeszła na parter i wzięła prysznic.
Założyła spodnie oraz koszulę i była gotowa do pracy – Kruszewskie zrobiły śniadanie, na stole czekał talerz z kanapkami. Zjadła, ale ciągle była głodna. Jajecznica? Dzisiaj niech będzie po turecku. Rzuciła na patelnię kawałek masła, dwie łyżki miodu i trzy jajka. Świat od razu wydał się dużo weselszy. Nocna bójka zacierała się w jej pamięci jak wspomnienie niedobrego snu. Po posiłku dziewczyna wyszła przed dworek. Pomogła Katarzynie ugniatać glinę, aż masa stała się miękka jak dobrze wyrobione ciasto.
– Wystarczy – powiedziała agentka. – Nie mam jeszcze odpowiedniej formy.
Przeszły do szopy. Z kilkunastu fasek księżniczka wybrała najlepszą.
– Ta będzie na wzór – zaproponowała.
– Dobrze. Potrzebuję worek gipsu sztukatorskiego. Masz ochotę odwiedzić Kraków?
– Jasne.
Zapakowały się do samochodu i kilkanaście minut później mknęły już szosą na Kraków.
– Jak sądzisz, uda nam się? – zapytała Katarzyna. – Żyjesz tak niewyobrażalnie długo, z pewnością niejedno przedsięwzięcie widziałaś…
– Doświadczenie życiowe nie daje, niestety, zmysłu jasnowidzenia. – Księżniczka przymknęła oczy. – Choć pozwala uniknąć wielu kłopotów. Sądzę, że się uda – powiedziała, wzruszając ramionami. – Zaczęłyście w bardzo złym momencie, macie nieobsiane pola, zapuszczone sady. Budowa wsi jest rozgrzebana, więc w tym roku nie będzie zysków z agroturystyki, ale gęsi powinny się utuczyć do świętego Marcina.
– Tylko że prawie nikt tego święta nie obchodzi – zasępiła się Katarzyna.
– No to je rozreklamujcie. I tradycję odbudujecie, i jeszcze na tym może trochę zarobicie. Zima będzie ciężka jak diabli – zadumała się. – Ale jeśli wytrzymacie do przyszłego lata, to powinny być pierwsze zyski z majątku. Za sześć do siedmiu lat, gdy winnica da pierwsze plony, będzie wino i wtedy powinnyście dobrze stanąć na nogi. A teraz nie traćcie czasu, rozwijajcie produkcję rzemieślniczą. Zresztą, w razie czego dorobicie kilka sztabek…
– Stanisława powiedziała, że nie może chwilowo. Alchemicy mają specjalny kodeks etyczny, który zabrania im zbyt częstego przeprowadzania transmutacji.
Gips zdobyły bez problemu. Agentka poszła zrobić zakupy na Kleparzu, a Monika zajrzała do kiosku. Przeczucie jej nie myliło. Lokalne brukowce odnotowały nocną zadymę.
Masakra na dyskotece! - krzyczały nagłówki.
Po chwili wahania wysupłała złotówkę i kupiła gazetę. Pięć minut później artykuł był już przeczytany, a czasopismo spoczywało w koszu na śmieci. Dowiedziała się wszystkiego, co było jej potrzebne. Ośmiu osiłków zostało zatrzymanych, policja poszukiwała jej i zagadkowych ludzi, którzy spuścili im łomot. Zamieszczono nawet portret pamięciowy, ale podobieństwo było znikome. Odetchnęła z ulgą. Następnej nocy też poszaleje, trzeba sprawdzić, gdzie urządzają kolejną potańcówkę…
Nagle zamarła w bezruchu. Co? Skąd ten idiotyczny Pomysł?! Potrząsnęła głową ze zdziwieniem. To pewnie z przemęczenia.
Rozejrzała się wokoło i zlokalizowała sklepik z bielizną – Pochlapany krwią stanik musiała wyrzucić, drugi już zszarzał. A zatem pora na małe zakupy. Weszła po trzech schodkach. Przekroczyła drzwi i znalazła się w świecie jak z bajki. Koronkowe majtki, biustonosze, haftowane halki, pończochy delikatne jak jedwab. W zasadzie są i jedwabne… Stanęła oniemiała, zauroczona bogactwem kolorów i fasonów.
– Czego potrzebujesz? – Sprzedawczyni puściła do niej oko.
Wyszła zadowolona ze sporą paczką w siatce. Dobrze, że miała kartę, bo nie wypłaciłaby się. Ech, dlaczego te najładniejsze rzeczy są zarazem najdroższe? Spojrzała na zegarek. Ma jeszcze trochę czasu, zresztą gdyby agentka skończyła zakupy wcześniej, zadzwoni po nią. Rozejrzała się, zagłębiła w bramę i weszła do sex-shopu. Za ladą siedział starszy mężczyzna. Na jej widok wytrzeszczył oczy.
– Dziecko, zmiataj stąd – powiedział łagodnie, ale stanowczo. – Wstęp od osiemnastu lat.
– Co? – Wyrwana z zamyślenia popatrzyła nieprzytomnie na półkę zastawioną ogromną kolekcją silikonowych „protez". – Przepraszam, pomyliłam drzwi…
– Tak, wam się drzwi mylą, a mnie potem dzielnicowy opieprza – fuknął sprzedawca. – Wynocha i wróć za jakieś cztery lata.
– Przepraszam…
Wyszła oszołomiona. Potrząsnęła głową. Zaspanie zaspaniem, ale czego, u licha, tam szukała?! W kieszeni zapikał jej telefon.
– Monika? – Usłyszała głos agentki. – Zbieramy się do domu. Kareta czeka, księżniczko – zażartowała. – Kończ zakupy i spotkamy się przy aucie.
– Już idę.
Nadal lekko otumaniona szła chodnikiem, lawirując wśród ludzi. Nieoczekiwanie poczuła na karku czyjeś spojrzenie. Obejrzała się odruchowo, ale w tłumie nie dostrzegła żadnej znajomej twarzy.
Student ASP uśmiechnął się do swoich myśli. Stał na szerokim gzymsie, cztery piętra nad ulicą. Jego sylwetka była znakomicie widoczna na tle błękitnego czerwcowego nieba, ale ludzie, drepcząc w upale po ulicy, nie mieli sił, by unieść głowy i popatrzeć w górę.
Kompletna ciemność, absolutna cisza… Mistrz Michał zaklął pod nosem. Słowa wsiąkły w mrok, nie wzbudziły nawet echa. Ciało zesztywniało, od dobrych czterdziestu godzin nie zmieniał pozycji. Wilk jest strasznie sprytnym draniem. Odgadł, że najgorszą torturą będzie porażająca nuda. Ale nie przewidział, że bezczynność w którymś momencie popchnie uwięzionego do zupełnie desperackich działań.
Alchemik planuje. Każdy problem, nawet jeśli z pozoru wydaje się nierozwiązywalny, w rzeczywistości stanowi sumę kilku mniejszych problemów. A zatem po kolei. Cel dalekosiężny to dostanie się na Tajwan. Aby go osiągnąć, trzeba odzyskać wolność. Pierwszym pytaniem, które należy sobie zadać, jest: gdzie został uwięziony i co z tego wynika.
Celę zbudowano z cegieł na planie z grubsza prostokąta. Drzwi wyglądają na stare. Są bardzo solidne, mogą pochodzić z dowolnego dziewiętnastowiecznego obiektu albo okresu międzywojennego. To za mało. Zmierzył stopami długość wszystkich ścian. Ta z zamurowanym oknem okazała się dłuższa o około pół metra. Pomieszczenie jest lekko klinowate. To oznacza że stanowi część budynku wzniesionego na planie koła. Ściany, ta z oknem i ta z drzwiami, są sobie równoległe. Dwie pozostałe – ustawione pod kątem do hipotetycznej osi symetrii przechodzącej przez środek celi. Twierdzenie Talesa i kilka funkcji trygonometrycznych pozwolą obliczyć ten kąt. Potem uzyska promień rotundy oraz jej obwód. To powinno pozwolić na precyzyjne określenie rozmiarów budynku. A stąd już tylko krok do jego identyfikacji.