Jej kuzynka rzuciła na jasne, szerokie deski podłogi skórę z renifera i wyciągnęła się wygodnie na tapczanie. Księżniczka miała najmniej dobytku. Przez lata nauczyła się żyć prawie bez mebli. Stanisława kazała jednak wstawić do jej pokoju łóżko i solidną szafę z dużym lustrem po wewnętrznej stronie prawych drzwi. Monika powiesiła na wieszaku dwie koszule, sukienkę, na półce porozkładała bieliznę. Wysokie, miękkie buty do konnej jazdy odstawiła w kąt. Łóżko zasłała śpiworem, a z pledu zrobiła zasłonkę do okna. I to jej wystarczy do szczęścia. Można sobie mieszkać.
W okresie świetności majątku w Kruszewicach zawsze istniała niewielka garncarnia. Dziś jeszcze w wąwozie za dworem każdy deszcz wymywa z ziemi skorupy pouczonych garnków. Katarzyna dokładnie wypytała kuzynkę, a potem z łopatą na ramieniu ruszyła na poszukiwania. Złoże dobrej glinki zlokalizowała po godzinie. Nakopała surowca, wysuszyła bryły, starła je na proszek i przesiała przez zestaw sit. Przygotowała sobie kilka pecyn, uruchomiła niewielkie koło garncarskie. W dzieciństwie chodziła do ogniska plastycznego, potem trochę doczytała. Może uda się zrobić kamionkę? Gotowe naczynka wstawiła do przywiezionego z miasta piecyka i ustawiła programator na suszenie.
Monika wjechała na szczyt kolejnego wzgórza. W dolinie leżała wioska, kilka chałup na krzyż. Dziewczyna wyjęła z torby sztabówkę i badała przebytą trasę. Była prawie dziesięć kilometrów od Kruszewie. Wahała się, czy zjechać w dolinę, czy popędzić wąską ścieżką biegnącą przez grzbiety wzgórz.
Dwa zupełnie odmienne światy zastygły w chwilowej równowadze. Łagodne stoki pokryte wykłoszonym, złocistym zbożem. Tu i ówdzie kilka drzew lub krzewów. Na miedzy płoży się dzika róża. Na poboczu ścieżki – kępy macierzanki i białe kielichy powoju. Wampirzyca westchnęła w duchu. Piękny Polacy mają kraj.
Wieś w dolinie była, dla odmiany, dość obrzydliwa. Asfaltowa szosa, kilka klockowatych domów zbudowanych z wapiennej cegły lub pustaków. Obok rozsypujące się płoty, wałęsające świnie, cuchnące bajora gnojówki. Nie, nie mam ochoty na spotkanie z ludźmi – zdecydowała Monika. Uderzyła klacz piętami. Przecięła niewielki zagajnik i znalazła się na skraju kolejnej doliny. Kopyta zastukały na kamieniach. Zeskoczyła lekko na ziemię. Na krawędzi skarpy ktoś rozstawił sztalugi, składane krzesełko, w trawie leżała paleta, w kubku moczyło się kilka pędzli. Opodal spoczywała skórzana torba na przybory.
Złapała klacz mocniej za cugle przy uździe i podeszła zaciekawiona. Pejzaż niczego sobie. Widać talent. Bardziej wyczuła czyjąś obecność, niż usłyszała kroki. Odwróciła się.
Malarz był wysoki, szczupły, choć dobrze zbudowany. Miał pociągłą twarz, czarne, krótko obcięte włosy i bardzo ciemne oczy o leciutko skośnym wykroju. I był przystojny jak diabli. Ubrany w markowe szorty do kolan, pod płócienną koszulą z krótkim rękawem grały mięśnie. Przed słońcem chronił go szerokoskrzydły, jakby skautowski lub harcerski kapelusz.
Student – przemknęło jej przez myśl.
– Witaj – powiedział po prostu. – Widzę, że interesujesz się sztuką?
Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Koń położył po sobie uszy i zatańczył w miejscu. Puściła go, pozwalając odejść.
– Tak tylko sobie patrzyłam – bąknęła. – To bardzo dobry obraz. Tylko tematyka taka jakaś… – Wskazała dolinę leżącą u ich stóp. -…Nijaka.
– Muszę namalować na zaliczenie całą serię pejzaży – wyjaśnił. – Snuję się więc po okolicy i realizuję zadanie.
Gestem zaprosił ją, by usiadła na trawie. Ze skórzanej torby wyjął dwie puszki piwa. Poczuła gwałtowny napływ śliny. Rozsiedli się wygodnie, otworzyli i wypili po długim łyku złocistego napoju. O rany, jak dawno nie miała tego w ustach…
– To ciekawe miejsce – powiedział. – Wsie, lasy i doliny. Zróżnicowany krajobraz i szata roślinna. Wystarczy dobrze poszukać i tematów można znaleźć multum.
– Aha. – Przytaknęła z roztargnieniem. – No tak… Tworzy pan tylko pejzaże?
– Mam na imię Paweł.
– Monika.
– Nie, nie tylko. Zamierzam specjalizować się w portretach, lubię też malować konie. Niestety, postęp techniczny praktycznie wyrugował je ze wsi.
Monika obejrzała się odruchowo, ale klacz spokojnie pasła się kawałek dalej.
– Może warto pojechać gdzieś dalej – zasugerowała. – Na Bałkany. Tam ciągle są regiony, gdzie można spotkać wozy zaprzężone w woły.
– O, to bardzo ciekawe.
Rozmowa potoczyła się leniwie jak leśny strumyk. Student wyjął szkicownik oraz ołówek i patrząc w zadumie na wzgórza, machnął jakby od niechcenia portret nowej znajomej. Podobieństwo uchwycił z zaskakującą dokładnością. Wypili jeszcze po puszce. Sprezentował jej szkic, w torbie miał nawet tekturową rurę na rysunki, więc nie było ryzyka, że się pogniecie.
– Da się z takiego malowania wyżyć? – zapytała.
– Zależy. – Uśmiechnął się lekko. – Maluję rocznie po kilkaset i sprzedaję przez Internet. Gdyby udało mi się wkręcić do tych, którzy handlują koło Bramy Floriańskiej…
– Studiujesz w Krakowie? – zainteresowała się.
– Tak.
– Ja też tam mieszkam. Masz wielki talent. – Przeglądała jego notatnik.
Kilkadziesiąt prac przedstawiających głównie jakieś ruiny, cmentarne zjawy, nagie dziewczyny z mieczami,
demony…
– Wiem. Mam więcej obrazów na kwaterze, dziś już późno. – Spojrzał na słońce, które prawie dotykało horyzontu. – Może wpadniesz na dniach? Wynająłem sobie chałupę, tę z blaszanym dachem.
– Wpadnę – obiecała. – Muszę ci oddać tubus.
Złapała klacz, wsunęła nogę w strzemię i nagle poczuła, że nie jest w stanie wywindować się na siodło. Zobaczyła przed oczyma mroczki. Zatoczyła się, chłopak podtrzymał ją w ostatniej chwili, ratując przed upadkiem.
– O, do licha… – mruknęła.
– O jedno piwo za dużo – zauważył. – Zmęczona byłaś po całym dniu, to i ścięło…
– Żeby tylko siąść. – Patrzyła półprzytomnie na kulbakę.
– Podsadzę cię.
Objął ją delikatnie w pasie. Odbiła się od ziemi i tym razem bez trudu spoczęła w siodle. Zawroty głowy minęły. Pomachała nowemu znajomemu na pożegnanie pojechała ścieżkami w stronę majątku, w gęstniejącym mroku, ziewając od czasu do czasu. Do diaska. Ostatnie dni były dość intensywne…
Raz prawie przydrzemała, ale zdołała się otrząsnąć. Wkrótce zobaczyła ze szczytu wzgórza układające się
już do snu Kruszewice. W oknach dworu jaśniała łagodna poświata płonących świec. Widać agregat już wyłączony na noc. Słusznie, po co marnować paliwo?
Stanisława poszła spać. Katarzyna siedziała przy oknie pogrążona w dziwnej melancholii. Położyła dłonie na parapecie i oparła na nich brodę. Jej profil ostro rysował się w blasku woskowej świecy.
Jakoś nie może się ostatnio pozbierać – pomyślała Monika leniwie. Weszła po schodach na poddasze i zamknęła drzwi do swojego pokoju. Przez ostatnie tysiąc lat wiele razy widywała podobny wyraz twarzy. Raz nawet widziała go w tafli zwierciadła. Doskonale wie, co oznacza taka tęsknota. Alchemik wyjechał, a tu został ktoś, kto czeka na jego powrót…
Księżniczka starannie zasłoniła okno. Ona też musi się kłaść, ledwo stoi na nogach. Otworzyła starą, skrzypiącą szafę. Wiekowe lustro odrobinę zmętniało, ale uznała, że do jej celów wystarczy. Zapaliła trzy świece. Zdjęła sukienkę, rozpuściła włosy. Rozpięła stanik, po chwili wahania zsunęła majtki. Pozwoliła, by opadły na podłogę. Ujęła lichtarz w dłoń i długo, w zadumie taksowała swoje odbicie w lustrzanej tafli. Krągłe ramiona uznała za całkiem ładne, ale obojczyki za bardzo się uwidaczniają. Skóra gładka, w dotyku przypomina aksamit.
I tylko ten cholerny tatuaż! Prychnęła ze złością. Wszystkie uszkodzenia ciała znikają bez śladu po najdalej kilkudziesięciu latach, a draństwo trzyma się jak przymurowane. Kiedyś zdarła sobie cały płat skóry z herbem, wyszarpała do mięsa, ale odrosło. Diabli nadali. Widocznie symbol dawno wymarłej dynastii Stiepankoviców zostanie jej aż do końca życia. Zmrużyła lekko oczy, oceniła sylwetkę. Nie ma garba, obie połowy ciała są symetryczne i harmonijnie zbudowane, jak z podręcznika anatomii dla studentów ASP. Żadnych większych defektów. Jedynie oczy stanowią skazę. Jedno jest ciemnobłękitne, drugie brązowe.
Przypomniała sobie Laszlo. Jego spojrzenie pełne smutku, gdy stał wtedy z osikowym kołkiem w ręce. Wiedziała, że mu się spodobała, ale poczucie obowiązku przeważyło. Westchnęła. Szkoda, że wyjechał. Obiecał wrócić, gdy z Arminiusem załatwią kilka spraw. Ale czy w ogóle ma zamiar wrócić? Nie była pewna… Może mówił tak tylko po to, żeby ją uspokoić? A może już się nie zobaczą?
Musnęła palcami piersi. Niewielkie, niezwykle kształtne, przypominają rozmiarami połówki pomarańczy, ale są raczej dziewczęce niż kobiece. W zasadzie może być z nich zadowolona, nie przeszkadzają, gdy naciąga cięciwę łuku. A jednak chyba wolałaby coś bardziej efektownego…
Przeciągnęła się kusząco, mięśnie zagrały pod jej skórą. Nogi o silnych, nieco zbyt twardych łydkach i odrobinę za grubych, dziecięcych kolanach, na udzie stara, rozmyta blizna po postrzale. Ładne, nieduże stopy, odcięte palce szczęśliwie odrosły, ale długością odrobinę się jeszcze różnią. Ciągle jest zbyt chuda, kości miednicy zanadto wystają, choć biodra są ładnie zaokrąglone.
Musnęła swawolną kępkę między udami, delikatne aksamitne kędziorki owinęły się wokół palców. Nagle drgnęła przestraszona. Znowu poczuła, że jest śledzona. Omiotła pokój spojrzeniem. Pusto, cicho, wprawdzie w kątach zaległy cienie, ale przecież nie na tyle głębokie, by mogła się w nich skryć choćby mysz. Ukryta kamera? A skąd, u licha, by się tu wzięła?!
Przez stulecia spędzone na Bałkanach księżniczka nasłuchała się legend o lustrach. Zwierciadło to brama innego świata. Gdy ktoś godzinami się w nie wpatruje, musi liczyć się z tym, że i z tamtej strony coś może na niego popatrzeć… Zamknęła drzwi szafy. Jednak uczucie niepokoju nie mijało. Zdmuchnęła świece i naciągnąwszy koszulę nocną, wsunęła się w gładką, chłodną pościel. Po chwili już spała.