Mistrz oderwał wzrok od swojego przyszłego domu i spojrzał w drugą stronę. Na środku placu stał kamienny szafot. Nad nim na wysokość trzydziestu pięciu stóp wznosiła się szubienica odlana z żelaza. W kołyszącej się na łańcuchach stalowej klatce ciągle tkwiły na wpół zmumifikowane zwłoki. Łagodny, jesienny wiatr poruszał resztkami włosów, między żebrami jakieś ptaszki uwiły gniazdo. Na hakach przynitowanych do głównego pala szubienicy bielało siedem czaszek.
– Grzegorz Honauer – wyjaśnił Hans. – Otrzymał tysiące dukatów na swoje badania, ale oszukał księcia i próbował uciec z resztą pieniędzy. Ponieważ obiecał zamienić w złoto dwadzieścia pięć cetnarów żelaza, mieliśmy z czego wykonać to urządzenie…
– Słyszałem. – Sędziwój długą chwilę w milczeniu patrzył na skurczone ciało. Znał kiedyś tego człowieka, wiedział, że był paskudnym wydrwigroszem i oszustem. Ale ten widok mimo wszystko po raz kolejny obudził w jego sercu pytania o sens tej eskapady.
– Nasz książę oferuje ci, mistrzu, czterdzieści tysięcy dukatów na doświadczenia. – Z zamyślenia wyrwał go głos Assmanna. – Jednak pod warunkiem spisania umowy, która zapewni mu zwrot kosztów i udział w zyskach. Książę najbardziej zainteresowany jest uzyskaniem eliksiru życia, kamienia filozoficznego i panaceum, ale nie pogardzi też substancjami zamieniającymi ołów w srebro, lekami na trąd i dżumę. Jeśli ci się nie powiedzie, zawiśniesz obok Honauera, a twoja głowa nabita na hak po wsze czasy stanowić będzie ostrzeżenie dla innych szarlatanów.
Michał zamyślił się. Wiedział, iż książę jest hojny, ale nie sądził, że aż tak. Suma była oszałamiająca. Mógłby za to kupić kilka wsi w Rzeczypospolitej i żyć dostatnio do końca życia… No właśnie: do końca życia. Zarządca rozpostarł pergamin na kamiennym podeście szubienicy, z tubusu wyjął gęsie pióro i metalowy kałamarz. Sędziwój uśmiechnął się lekko. Szybko podjął właściwą decyzję.
– Badania alchemiczne mają to do siebie, że mogą prowadzić ku wspaniałym efektom lub zakończyć się zgoła żałosną klęską. Choć skłonność do ryzyka leży w mojej naturze, obrzydzeniem napawa mnie myśl o narażaniu życia danego przez Boga dla zdobycia pieniędzy. Przekaż swojemu panu, że z wielkim żalem odrzucam jego wspaniałą propozycję, ale widząc głowy mych poprzedników, poczułem się właśnie dostateczne ostrzeżony – dodał, wskakując na siodło. – Bywaj, przyjacielu.
Zaciął konia i pogalopował w stronę bramy.
– Pięćdziesiąt tysięcy! – zawołał za nim Hans. -Sześćdziesiąt… Siedemdziesiąt! A żeby cię diabli wzięli, chciwa małpo! Osiemdziesiąt! Słyszysz? Osiemdziesiąt tysięcy dukatów, i wracaj tu natychmiast! A udław się, ty pazerny wieprzu!!!
Odpowiedziały mu tylko stukot końskich kopyt i śmiech Sędziwoja odbijający się echem od kamiennych ścian. Z komory pod szafotem wyszedł kat.
– Znowuście, panie, za dokładnie wyjaśnili szczegóły kontraktu – powiedział.
– Szkoda – westchnął zarządca.
– Szkoda – zawtórował mistrz małodobry, choć chyba co innego miał na myśli.
Katarzyna nie mogła się nadziwić. Tempo stawiania konstrukcji prawdziwie ją oszałamiało.
– Nie do wiary! W trzy dni można wznieść tak wielki budynek – powiedziała.
– Z gotowych elementów, na istniejącym już fundamencie – uzupełniła Stanisława. – Wynajęłyśmy najlepszego w kraju fachowca, który ma do pomocy kilkunastu z grubsza przeszkolonych pomocników. Zresztą, są firmy, które coś podobnego postawią od ręki w tydzień…
– Hm, nie do końca podoba mi się budowanie z drewna.
– Wiadomo, taki dom wytrzyma może trzysta lat – uśmiechnęła się alchemiczka. – Choć w Tarnowie Pałuckim czy Dębnie drewniane kościoły stoją ponad pięć stuleci. Ale to dobra technologia. Szybka, czysta, tania i poniekąd nawet ekologiczna, bo drzewa odrosną.
– Ale w razie wojny wystarczy jedna bomba zapalająca… – Przypomniała sobie próby spalenia kawałka deski i zamilkła.
– Oczywiście. Z drugiej strony, jeśli już spadają bomby, to i budynek z żelbetu ma duże szanse runąć. Ale każda wojna kiedyś się kończy… – Dziedziczka klepnęła ścianę. – A wtedy drewniane domy odbudowuje się szybko. Bardzo szybko. Zresztą… – Wzruszyła ramionami. – W ciągu najbliższych kilkunastu lat konflikty zbrojne powinny omijać tę część świata.
Czeczeńcy skończyli montować łaty i ułożyli warstwę izolacyjną. Teraz przybijali drewniane gonty. Jeden zaśpiewał coś smutnym, monotonnym głosem, reszta podchwyciła pieśń. Alchemiczka zasłuchała się…
– O, mamy gości – zauważyła jej kuzynka.
Od przełęczy między wzgórzami nadjeżdżał nieduży, czerwony samochód.
Pojazd zatrzymał się tuż koło dworu. Wysiadł z niego jakiś bubek w garniturze.
– Urzędas – mruknęła Katarzyna. – Nawet wiem, który. Zaraz go pogonię.
– O, nie. – Stanisława pokręciła głową. – Ja też potrzebuję trochę rozrywki.
– Wykopać dół z wapnem? – zapytał Ihor.
– Nie trzeba – uspokoiła go agentka.
Mężczyzna przez chwilę kontemplował plac budowy potem wyjął z teczki formularz i rozejrzał się wokoło.
– Kto tu jest kierownikiem budowy? – zapytał.
– Nie ma. – Alchemiczka wzruszyła ramionami.
– A pani kto?
– Dziedziczka – oświadczyła z godnością.
– Co?
– Właścicielka majątku – wyjaśniła. – Poza tym to teren prywatny, a pan wszedł bez zaproszenia.
– Dostaliśmy telefon z Urzędu Gminy, że wpłynęło do nich anonimowe pismo, że jest tu nielegalna budowa – oznajmił. – Ponoć zatrudniacie też gastarbeiterów, a ja osobiście widzę złamanie co najmniej kilku przepisów prawa budowlanego.
– A co, konkretnie, jest nie tak? – zapytała Katarzyna.
– Nie mają panie pozwolenia na budowę. W naszej ewidencji brak wszystkich dwudziestu siedmiu załączników.
– Myli się pan. – Wzruszyła ramionami. – Mamy pozwolenia. Wystawili nam w centrali. – Wyjęła szarą teczkę i pokazała plik doskonale sfabrykowanych papierów.
– Dlaczego nikt nas nie zawiadomił? – zdumiał się urzędnik. – A tak w ogóle, to co wy tu budujecie?
– Jak pan będzie zbyt ciekawy, trafi pan do nas. – Pod dokumentami leżał jeszcze jeden, ozdobiony pieczęciami Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralnego Biura Śledczego.
– O, cholera – wykrztusił. – A tamci śniadzi? -Wskazał na Czeczeńców.
– Tu mamy pewien problem. – Uśmiechnęła się słodko. – Ci ludzie pracowali dla Rzeczypospolitej tam – Machnęła ręką z grubsza na wschód. – No i niestety, trzeba było ich ewakuować. Tylko że pan nie ma prawa o tym wiedzieć… A tu pech, zobaczył ich pan. Dlatego trzeba będzie zastosować przepisy o ochronie tajemnicy państwowej.
Zrobiła przy tym tak cmentarną minę, że urzędas poczuł strużkę potu na plecach.
– Yyy… – wykrztusił.
– Kurde, szkoda mi pana – westchnęła. – Ale jak się rozniesie, ja będę odpowiadać, więc…
Nic nie pojął, ale przestraszył się jeszcze bardziej.
– Nie da się trochę nagiąć tych przepisów? – jęknął. – Zapomnieć o tym, że w ogóle tu byłem i coś widziałem?
– No, nie wiem. – Skrzywiła się. – Sam pan rozumie, bezpieczeństwo naszej agentury przekłada się wprost na bezpieczeństwo naszej ojczyzny. To bardzo poważne sprawy. Cholera, wpadł pan jak śliwka w kompot… No dobra, niech będzie. – Złagodniała. – Ale nikomu ani słowa, a, i niech pan wypisze nam zaświadczenie, protokół pokontrolny, że wszystko zgodnie z przepisami.
– Jasne, już piszę. – Z ogromną ulgą wyciągnął z teczki nowy formularz.
Trzy minuty później wskoczył w samochód i pomknął szosą, jakby go wszyscy diabli gonili.
– No i po kłopocie. – Katarzyna otrzepała odruchowo ręce. – Tak się to robi.
– Naród sam sobie pozwala włazić takim mendom na głowę – westchnęła alchemiczka. – Na szczęście są jeszcze ludzie gotowi bronić swoich miejsc pracy. – Uśmiechnęła się do górali.
– Swoją drogą – rozważała głośno agentka – ciekawe, co go tu przyniosło. Dolina jest zupełnie na uboczu, zjazd z głównej drogi. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu osiadłyśmy. A tymczasem wspomniał coś o donosie…
– „Chłopom podziękować" – zacytowała Stanisława, patrząc w stronę baraków, a jej palce bezwiednie zawiązały kawałek linki w szubieniczną pętlę.
Było późne popołudnie, gdy Czeczeńcy zameldowali, że budowa domu została ukończona. Instalacje na razie położono prowizorycznie, zresztą prąd jest z agregatu, do sieci przesyłowej trzeba się będzie dopiero podpiąć. Jednak woda już podłączona. Pokrycie dachu gontem potrwa jeszcze ze dwa dni, ale tym zajmą się Ihor i Pawło. Stropy oraz pokój na poddaszu są już gotowe.
Stanęły w trójkę przed budynkiem. Ładny ganek, podmurówka i trzy stopnie z wyślizganych butami kamieni pamiętają siedemnaste stulecie. Grube kolumny, ściany z solidnych belek i okute drzwi lśnią jasną barwą świeżego drewna. Zatrzymały się na progu. Stanisława złapała trzymaną pod pachą kurę i puściła ją przodem.
– Jak tam siedzi jakaś bida, to lepiej, żeby nie na nas spadła… – mruknęła.
Monika spojrzała na nią zgorszona i przeżegnała się. Nie lubi guseł. Weszły do środka. Alchemiczka rozejrzała się wokoło. Szeroka, przestronna sień, na lewo i prawo po dwoje drzwi, schodki prowadzące na poddasze.
– Dobrze wrócić do domu – westchnęła.
Proporcje i rozkład pomieszczeń są niemal identyczne. Alchemik odgadł jej niewypowiedziane pragnienie. Dobrze zapamiętał stary dwór Kruszewskich, choć gościł w nim zaledwie kilka razy. Stanisława skręciła w prawo, rozejrzała się po saloniku. Okno szklone gomółkami przepuszcza niewiele światła. Skinęła głową. Tu będzie mieszkać. Katarzyna rozlokowała się na lewo od sieni. Woli zwykłe szyby. Księżniczka już wcześniej zaklepała sobie pokoik na poddaszu. Czeczeńcy wnieśli przywiezione wcześniej meble, pudła z książkami, rozstawili wszystko szybko i sprawnie. Agentka podziękowała im i wręczyła zwitek banknotów. Ukłonili się i już ich nie było.