Zanim zdążyłam się zorientować, na co się zanosi, pomagier podniósł rękę, w której trzymał jakiś przedmiot, przedmiot okazał się cholerną lampą, facet ją zapalił i wściekłe białe światło rozbłysło tuż przed nosem zaskoczonej Bibułki.

Nikt by tego nie wytrzymał, nie tylko nerwowa z natury Bibułka! Oszalała ze strachu, w ułamku sekundy wyrwała mi wodze z ręki, stanęła dęba i w panice zaczęła się cofać do stajni, nie zwracając najmniejszej uwagi na podążające za nią dzieci. Prawdopodobnie rozdeptałaby je zupełnie niechcący, gdyby nie dalekowschodni refleks Jasia, który (Jaś, nie refleks) puścił luzem Milorda, podbiegł te pięć kroków i żelazną ręką złapał wodze Bibuły, dyndające swobodnie. Jeszcze się trochę szarpała, ale udało mu się ją zatrzymać, a po małej chwili nawet uspokoić.

– Ja pierniczę – powiedział operator, prawie tak samo wystraszony, jak biedna Bibuła. – Bardzo przepraszam, nie pomyślałem… Naprawdę, bardzo przepraszam…

– Matko Boska. – W momentach nerwowych stawałam się czasem pobożna. – Jasiu, to cud, żeś ty ją utrzymał! Panowie, nie można koni straszyć, to są nerwowe zwierzęta! Tu się mogło Bóg wie co wydarzyć! Dzieciaki, a wy trzymacie swoje konie?

Trzymały i nawet się specjalnie nie zdążyły zlęknąć. Lola i Latawiec trochę strzygły uszami, a poza tym nic. Byłam z nich dumna, że takie zrównoważone, ale po prawdzie, całe to światło poszło na Bibułę.

Operator jeszcze dwa razy przeprosił, że żyje, a potem wrócił do formy i zażądał natychmiastowego dubla, bo światło, jak twierdził, siadało mu w zastraszającym tempie.

– I co, zamierza pan znowu tak nam poświecić? – spytałam. – Bo tu może być prawdziwa kaszana, jak Bibułka wyjdzie z siebie!

– Nie, nie, ja jeszcze raz przepraszam, ale wie pani, ja wyciągam wnioski. Zrobię to na podbiciu, trudno, niech będzie gorsza jakość…

Nie zrozumiałam, na czym on zamierza to zrobić, jakoś mętnie skojarzyło mi się z tańcem w balecie klasycznym, chociaż po zastanowieniu przypomniałam sobie, że tam się tańczy nie na podbiciu, tylko na pointach, ale rzeczywiście nie było czasu na rozmowy, dzień robił się coraz bardziej schyłkowy, chociaż, na szczęście dla operatora i jego podbicia, chmury poszły sobie gdzieś, niebo się rozjaśniło i nawet, chociaż bardzo anemicznie, zaświeciło takie schyłkowe, zimowe słońce.

Nakręciliśmy mało ambitną pod względem aktorskim scenkę wyprowadzania koni ze stajni, potem wsiedliśmy na te konie i pokręciliśmy się trochę po obejściu, podczas kiedy operator biegał koło nas jak szalony, żeby sfilmować to słońce spoza końskich grzbietów. Potem jeszcze zawołali Wiktora, Jasio oddał mu Milorda i Wiktor urządził sobie małą, pokazową galopadkę wzdłuż padoku. Chciał pogalopować wszerz, ale operator zaprotestował, bo miał zamiar filmować go z samochodu jadącego drogą koło ogrodzenia. Pani redaktorka podczas kręcenia tych wszystkich scen, zrobiła się jakaś cicha i bezwonna, najwyraźniej ufając swojemu operatorowi Sebie.

W końcu Seba dał nam spocznij, odstawiliśmy zwierzątka na miejsca (uszy Bibułki wciąż jeszcze były dość nerwowe) i poszliśmy przebrać się w stroje wizytowe, jako że niebawem powinni się zjeżdżać goście wernisażowi.

Kiedy weszłam – już w wersji wieczorowej – do salonu, przebywało tam spore towarzystwo, w tym obydwie biznesłumenki, obydwie babcie, Lula, Ewa, Wiktor, Janek, Rafał, nawet Malwina i Rupert zjechali na uroczystość i cieszyli Omcię swoją obecnością.

Na widok Jasia wezbrało we mnie ponownie tamto wzruszenie sprzed godziny i ten szalony podziw dla niego, i poczułam, że natychmiast muszę dać temu wyraz, i uczcić. Jasia w przytomności całego zgromadzenia – już, teraz, dopóki są tu prawie sami swoi. Na dodatek babcie wyglądały, jakby jeszcze o niczym nie wiedziały, więc trzeba je było poinformować!

Spontanicznie podbiegłam do Janeczka – jak Boga kocham, bez żadnych ubocznych celów tym razem – objęłam go za ramiona i skierowałam twarzą w stronę babć, wołając jednocześnie:

– Czy babcie już wiedzą, że Janek nam życie uratował dzisiaj w stajni?

Uwaga wszystkich skierowała się z miejsca w naszą stronę, więc skrótowo, ale bardzo obrazowo opowiedziałam, co się stało, leciutko tylko koloryzując z tym ratowaniem życia, bo może jednak Bibułce nie udałoby się nas wszystkich rozdeptać – moja opowieść wywarła zamierzony skutek, rozległy się okrzyki uznania, a ja – nadal spontanicznie jak nie wiem co – dałam ten wyraz swojemu podziwowi i rzuciłam się Jasiowi na szyję.

Janeczek odruchowo oddał mi uścisk, śmiejąc się przy tym i zapewniając, że przesadzam okropnie i że nic takiego, obecni robili sympatyczny gwarek i nagle w tym gwarku dał się słyszeć donośny i lodowato zimny głos Luli:

– Emilka, czy ty musisz się wieszać na szyi wszystkim facetom? Może byś przynajmniej Janka zostawiła w spokoju?

Efekt był piorunujący. Zamarłam, wciąż zwisając z Jasiowej szyi, Jasio też zamarł, ale szybko odzyskał kontenans i strząsnął mnie z siebie. Minę miał dosyć głupią, aczkolwiek dam sobie głowę uciąć i wszystko inne, że nie miał żadnych myśli pobocznych, przyjmując moje adoracje.

Lula jak niespodziewanie dała ognia, tak szybko sklęsła, zapadła się w sobie, wykrztusiła jakieś „przepraszam państwa” i wybiegła z salonu. Janek też wymamrotał „przepraszam państwa” i pobiegł za nią. Już chciałam pójść w ich ślady, ale Ewa przytrzymała mnie za rękę.

– Nie wygłupiaj się – syknęła. – Masz zostać i pomóc mi obsługiwać to wszystko. Sama, bez Luli, nie dam rady! Swoją drogą, co ją siekło? Ty, Emilka, ona jest zazdrosna o Jasia? Naprawdę?

– A bo ja wiem – odszepnęłam kłamliwie, jednym okiem patrząc na nią szczerze, a drugim zauważając radosne miny babć, które – zapewne w przekonaniu, że nikt na nie w tej chwili nie patrzy – chyłkiem uścisnęły sobie zasuszone prawice.

– Ale numer – mruknęła Ewa, do której pewnie nigdy przedtem nie docierała prawda o Jasiu, taka mianowicie, że jest to wspaniały mężczyzna, tylko że się z tą wspaniałością nie obnosi. Możliwe, że nie docierała do niej również prawda o tym, że Lula jest kobietą, a nie pożytecznym domowym organizmem przeznaczonym do sprzątania i gotowania.

Nie wiem, co by się dalej działo, bo już prawie startowały do boju obie biznesłumenki, a te pewnie by nie popuściły, zanim by się wszystkiego nie dowiedziały – na szczęście przybył właśnie bohater dnia, czyli ksiądz Paweł we własnej osobie. A za nim ekipa telewizyjna i cztery kolejne osoby, które okazały się przedstawicielami prasy (w tym magazynu „Trendy”) – trzeba więc było zająć się podawaniem drinków, kanapeczek, ciasteczek… potem goście już po prostu pchali się drzwiami i oknami, pół Marysina przyszło, z przyjaciół Ania sołtyska, Krzyś leśniczy, oboje z rodzinami, Olga przyjechała i przywiozła świeżutkie foldery, przyżeglowały nawet jak dwie fregaty pod pełnymi żaglami siostry Miriam i Józefa, bardzo godne i dumne z Pawła, którego traktują jak rodzone dziecko; zrobiło się malutkie pandemonko, a kiedy w końcu udało nam się opanować sytuację, skończył się również upojny wieczór poświęcony sztuce i trzeba było wszystkich żegnać, podawać płaszcze, kurtki i parasole (zaczęło lać), odprowadzać do drzwi, wręczać foldery i wizytówki. Jako ostatni opuścił nasz dom ksiądz, bardzo szczęśliwy, w asyście dwóch ukontentowanych i dumnych zakonnic.

Przez cały czas starałam się w ogóle nie patrzeć w stronę Rafała, który dwoił się i troił, jak my wszyscy dzisiaj zresztą.

Wreszcie zostaliśmy sami, to znaczy w rodzinnym gronie plus zleceniodawczynie Wiktora, które miały zanocować u nas (znowu trzeba się było ścieśnić). Uznaliśmy jednogłośnie, że mimo pewnych niespodziewanych zawirowań (Lula i Janek nie pokazali się więcej), wernisaż udał się nadzwyczajnie.

– Bardzo tu u państwa przyjemnie – ziewnęła dyskretnie dama od środków łazienkowych. – Uważam, że zdobyłaś zupełnie sympatyczny materiał do pierwszego numeru „Trendów”, moja droga. Bo chyba chcesz to puścić w pierwszym?

– Oczywiście – odparła biznesłumen spożywczo-wydawnicza, wytwornie pogryzając słonego paluszka. – To będzie dobre wejście, bo w zasadzie Wiktor jest naszym odkryciem, jeszcze się nie opatrzył, a moja Elwira zrobi z tego ładny reportaż, no i dużo zdjęć… Jak to dobrze, że Wiktor jest taki fotogeniczny!

Zaśmiały się obydwie, łakomie spoglądając w stronę Wiktora, który istotnie, z tą swoją nieco chmurną urodą wyglądał na artystę i człowieka miotanego różnymi wizjami twórczymi. Zauważyłam, że kiedy fotograf się do niego przymierzał, z jego pięknie wykrojonych ust natychmiast znikał uśmiech, a oczy zaczynały spoglądać w jakąś nieokreśloną dal. To samo miał, kiedy telewizja robiła z nim wywiad. Spytałam go w przelocie, dlaczego to robi, a on mi w tym przelocie zdążył szepnąć, że żaden uznany artysta zębów nie suszy, o wiele lepiej się sprzedaje mina sugerująca, iż jej właściciel czuje na sobie odpowiedzialność za losy świata. A przynajmniej jego sporej części.

Faktem jest. Nawet modelki ostatnio się nie uśmiechają, preferując wyraz twarzy oficerów jednostki specjalnej Grom.

– Myślicie państwo, że to całe zamieszanie w prasie, radiu i telewizji coś Wiktorowi da? – zapytała babcia Stasia tonem pełnym powątpiewania.

– I Wiktorowi, i Rotmistrzówce – odpowiedziała jej zleceniodawczyni nr 1, ta od łazienek, czterdziestoletnia wystrzępiona blondyna imieniem Megi (znaczy Magda albo Małgorzata). – Pi-ar jest bardzo ważne, droga pani.

– Pi, co? – skompromitowała się nieznajomością rzeczy babcia.

Megi uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Public relations . Trzeba mieć prasę. I telewizję. Kogo nie ma w mediach, ten nie istnieje. Wiktor zyska popularność, wasza agroturystyka na tym skorzysta, wszystkim będzie lepiej. Bo to przecież nie koniec…

– W życiu moim żadna gazeta o mnie nie napisała – prychnęła babcia – ale jakoś nie czuję, żebym nie istniała. Przeciwnie, istnieję i mam się dobrze, ku zmartwieniu paru ludzi w okolicy!

– Nie jesteś nowoczesna, Stanyslawa – zaśmiała się Omcia. – Tempora mutantur , a ty co?

– Ja też się mutuję, moja Marianno – obruszyła się babcia Stasia. – Przy tych wszystkich młodych ludziach jestem już kompletnie zmutowana. Zwłaszcza pod wpływem Kajtka i Jagódki człowiek zmienia się, sam nie wie kiedy. Ale grania w te strzelające gry na komputerze im odmówiłam, chociaż Kajtek próbował mnie wciągnąć. Może i macie rację z tą publiczną relacją…