– Dla ciebie wszystko, Janeczku kochany. Mówisz i masz.

I pocałowałam go w czubek głowy.

Poklepał mnie tylko po ręce, za to Lula – matko moja, jak ona na mnie spojrzała! I omal się nie udławiła jajecznicą.

Zerknęłam jeszcze na babcie, z kamiennymi twarzami grzebiące w jajkach i prysnęłam gdzie pieprz rośnie. To znaczy do samochodu.

Biznesłumenki rozpoznałam natychmiast po tym, że były dwie – żadnego poza nimi damskiego dwuosobowego kompletu nie było. Obie damy w sile wieku – tak koło czterdziestki, bardzo ładnie zakonserwowanej za pomocą kosmetyków, na które też było mnie stać, kiedy wisiałam na Leszku. Zupełnie sympatyczne poza tym. Bagażu miały z sobą tyle, jakby przyjeżdżały do nas na dwa tygodnie, a nie na dwa dni. Pomogłam im to wszystko zataszczyć do auta, trochę się nawet bałam, że mi nie wlezie do bagażnika, ale wlazło. Po drodze do Marysina gawędziłyśmy sobie swobodnie na temat Wiktora – jaki to on zdolny, a jaki uroczy, a jaki sympatyczny, a jakie ma wspaniałe, niekonwencjonalne pomysły. Ajajajaj. Wygląda na to, że obie się w nim podkochują, nie bacząc, że młodszy i żonaty oraz dzieciaty. Zwłaszcza ta koleżansia od nowego magazynu dla kobiet. Magazyn niebawem się ukaże i będzie miał tytuł „Trendy”. Spytałam koleżansię, czy to trendy w liczbie mnogiej po polsku, czy w liczbie pojedynczej po angielsku, czy może w ogóle to oznacza bycie w kursie dzieła, ale ona tylko się zaśmiała perliście i powiedziała, że każda czytelniczka ma sobie to zinterpretować tak, jak jej się podoba. Najważniejsze, żeby się sprzedało.

W zasadzie racja.

Zaledwie dojechałyśmy do Rotmistrzówki, zaledwie obie panie zdążyły się rozgościć – nadjechała ekipa telewizyjna, a zaraz za nią Wiktory z jakimś facetem obwieszonym torbami – jak się okazało, fotoreporterem magazynu „Trendy”. Wszyscy ci faceci od robienia obrazków natychmiast przystąpili do systematycznego niszczenia wzorowego porządku, jaki poprzedniego dnia udało nam się w Rotmistrzówce zaprowadzić. Porozstawiali po wszystkich kątach jakieś lampy na statywach, walizki z gratami; kolorowe folie i kawałki fliseliny majtały się wszędzie pod nogami – Lula miała mord w oczach, ale taki jeden główny od telewizorów obiecał jej, że wszystko posprzątają, zanim przyjadą goście na wernisaż. A na razie oni będą robić reportaż o zdolnym malarzu i jego przyjaciołach.

– Ale to będzie wernisaż księdza, a nie Wiktora – zauważyłam mimochodem.

– Nie szkodzi – powiedziała pogodnie pani redaktor od reportażu. – Ksiądz też zaistnieje, oczywiście, ale nas najbardziej interesuje twórczość pana Łaskiego. Nie musimy filmować obrazów na ścianie, sfilmujemy je sobie na sztalugach. W pracowni mistrza. Wywiad z panem też nagramy w pracowni.

– Ale ja w zasadzie nie mam tu pracowni – bąknął Wiktor. – Ja tu głównie malowałem w plenerze…

– To nie problem – machnęła lekceważąco ręką pani redaktor. – Wyjdziemy w plener. Pokażemy, jak pan maluje. W plenerze.

– Zapomnij – wtrącił gość, dyrygujący dotąd ustawianiem świateł, chyba operator od tej kamery. – Mróz jest, nie zauważyłaś? Farby mu zamarzną na palecie. Że nie wspomnę o paluszkach. Panie, w zimie też pan w plenerze maluje? Kamikadze pan jest? Klub morsów?

– A nie – speszył się Wiktor. – Ja właściwie tu nie malowałem, kiedy było zimno. To znaczy, kiedy tu malowałem, było cieplej…

– Niech pan się nie przejmuje – zakomenderowała redaktorka.

– Rozłożymy te sztalugi gdziekolwiek bądź, Seba pana sfilmuje w ciasnych planach. Seba?

– Ja tu będę miał wyłącznie ciasne plany – zgłosił pretensję Seba.

– Jak jeszcze przyjadą goście, to po plecach im będę chodził.

– Seba. Nie takie programy się kładło – zgromiła go pani redaktorka. – Nie robimy „Ogniem i mieczem”, tylko reportaż o jednym facecie. Nie musisz mieć miejsca dla armii napoleońskiej!

– Armia napoleońska to „Popioły” – mruknął operator, ale zrezygnował z przekonywania swojej pani i zajął się wyszukiwaniem miejsca, w którym Wiktor mógłby udawać, że maluje.

Doszłam do wniosku, że nie interesują mnie szczegóły telewizyjnego rzemiosła i udałam się do kuchni, żeby pomóc Luli w produkcji setek tysięcy – albo i milionów – maciupkich tartinek z różnymi fajnymi rzeczami dla gości wernisażowych.

Lula cały czas spoglądała na mnie spode łba i nie reagowała pozytywnie na moje próby nawiązania beztroskiej rozmowy. Zrezygnowałam więc i skoncentrowałam się na ćwiartowaniu pomidorków koktajlowych oraz przepoławianiu oliwek. Zdążyłam tego natrzaskać wielką górę, kiedy do kuchni wpadli rozgorączkowani Kajtek z Jagódką.

– Ciociu Emilko! Ciocia jest proszona! Ta pani ciocię prosi!

– Mnie? Przecież to jest materiał o Wiktorze!

– Ciocia przyjdzie! Bo pan Rafał powiedział, że się nie nadaje na gwiazdę telewizyjną, ale ciocia musi go przekonać, bo trzeba pokazać im hippoterapię.

– Ale przecież dzisiaj nie mamy żadnych zajęć.

– Nie szkodzi, to trzeba zaimprowizować, oni tak mówią, to znaczy my z Jagodą możemy udawać te chore dzieci.

– Wykluczone – zaprotestowałam. – Ja tam jestem przesądna, nie będziemy niczego takiego udawać. Rafał się na to zgodził?

– No właśnie nie, dlatego trzeba, żeby go ciocia przekonała!

Umyłam ręce i udałam się do salonu, gdzie goście pokrzepiali się właśnie jednym ze szlachetnych trunków nabytych świeżo przez Rafała.

Redaktorka wczepiła się we mnie prawie że pazurami.

– Pani Milko! W pani moja jedyna nadzieja!

– Zaraz. I nie Milka, tylko Emilka…

– Ciocia nie jest czekoladą – wtrąciła domyślnie Jagódka.

– Ale o co chodzi?

– Chodzi o to, że nie możemy pana Wiktora wypreparować z tej całej rzeczywistości, która go otacza, a zatem musimy pokazać dom, to znaczy Rotmistrzówkę, państwa wszystkich…

– Babcie już pani pokazała?

– Babcie? A nie, babcie pokażemy tylko na wernisażu. Nie będę z nimi robiła wywiadów, nie potrzebuję do rozmów nikogo poza panem Wiktorem. Natomiast potrzebne mi są obrazki z życia Rotmistrzówki. W tym hippoterapia.

– Ale my dzisiaj nie mamy zajęć z chorymi dziećmi.

– Nie szkodzi. Mamy tu dwójkę zdrowych, mogą zastąpić chore. Odwrotnie by się to nie dało zrobić – zachichotała dosyć debilnie.

Spojrzałam na Rafała. Kontemplował czubki swoich butów i nic nie mówił, ale wyraz twarzy miał pełen obrzydzenia. Zastanowiłam się przez chwilkę. Jeżeli to ma być reportaż o Wiktorze w jego środowisku naturalnym i jeżeli tym środowiskiem ma być Rotmistrzówka, to chyba jednak nieładnie byłoby tak całkiem się na to wypiąć.

Dzieciaki wlepiły we mnie wzrok pełen nadziei. Chyba strasznie chciały zagrać w tym filmie.

– Rafał – zaczęłam nieśmiało – ja mam pomysł…

– Naprawdę chcesz, żeby nasze dzieci robiły cyrk? I my z nimi?

– Nie, nie, nigdy w życiu! Ja zresztą uważam, że takie udawanie przynosi pecha. Ale możemy po prostu pokazać, jak uczymy zdrowe dzieci jeździć konno. Bo przecież uczymy. Najlepiej zresztą, żeby Wiktor z nimi pojeździł…

– Pan Wiktor nie – zaprotestowała redaktorka. – Pan Wiktor będzie sfilmowany na koniu, ale sam. W galopie.

– Ach, w galopie – powtórzył Rafał z pewną nutką sarkazmu, której jednak pani redaktorka nie zauważyła.

– W galopie – przyświadczyła. – Ja go odrealnię na montażu. A państwo mają być taką realistyczną otoczką dla artysty.

Artysta Wiktor był czerwony i nic nie mówił, tylko gapił się za okno. Biznesłumenki przysłuchiwały się naszym dyskusjom z uwagą, co jakiś czas przytakując pani z telewizji. Fotoreporter z pisma „Trendy” biegał dookoła nas i trzaskał zdjęcia z szybkością karabinu maszynowego. Ciekawe, czy on też będzie Wiktora odrealniał.

I pewnie byśmy tak do końca świata siedzieli i powarkiwali na siebie nawzajem, gdyby nie Janek, który, jak zwykle, zaprezentował spokój, opanowanie i przytomność umysłu.

– Pani redaktor – powiedział tonem stanowczym, acz uprzejmym. – Emilka ma rację. Nasze dzieci nie będą do kamery grały dzieci nieszczęśliwych i ciężko upośledzonych, takiej możliwości proszę w ogóle nie brać pod uwagę. Rozumiem niechęć Rafała, nie każdy ma ochotę na występy przed kamerą. Jeśli pani chce, pokażemy pani, jak wygląda normalna jazda z dziećmi, Emilka i ja. Bo rozumiem, Emilko, że ty nie masz oporów?

W oczach Rafała zobaczyłam ulgę, a buzie Kajtka i Jagódki, mocno przed chwilą wydłużone, znowu poweselały. Oboje spoglądali teraz z nadzieją to na mnie, to na Janka.

– Nie mam oporów – powiedziałam i nie dodałam, że przecież mój osobisty gangster już mnie znalazł, obejrzawszy uprzednio w telewizji. – To jak?

Redaktorka wyraźnie zamierzała się kłócić, ale operator Seba ją ubiegł.

– Bardzo dobrze – oświadczył. – Niech sobie będzie zwykła jazda, na cholerę ci, Kaśka, jakieś chore dzieciaki? Tylko musimy to zrobić szybko, bo mi się ściemnia. Mam jeszcze godzinę światła dziennego i ani chwili dłużej.

– To trzeba było zacząć od plenerów – warknęła Kaśka i ruszyła się z fotela. – Chodźmy w takim razie. Ale szkoda, proszę pana, szkoda – to ostatnie było w stronę Rafała, który udawał, że go nie ma w pokoju.

Poszliśmy do stajni. Pani redaktorka nie chciała filmować żadnych czynności wstępnych, od razu wyprowadzanie ze stajni, do siodłania wzięliśmy się więc we czwórkę – ściągnięta od kanapek Lula, Rafał, Janek i ja – żeby jak najszybciej można było przystąpić do zdjęć. Osiodłaliśmy cztery konie, Lula i Rafał oddalili się w kierunku niedokończonych przekąsek, a my zabraliśmy się do tych scen aktorskich. Operator ustawił kamerę przed drzwiami stajni, uzgodniliśmy, że najpierw pójdę ja z Bibułą, potem dzieci z Lolą i Latawcem, a na końcu Janek z Milordem.

Poczekaliśmy jeszcze chwilkę w stajni, ustawieni w karny rządek, wreszcie pani redaktorka wrzasnęła „proszę!!!” i ruszyłam na czele naszego małego zastępu, prowadząc Bibułę przy pysku.

Na widok kamery kobyła zastrzygła nieufnie uszami, ale nie zrobiła jeszcze niczego głupiego. Za to filmowcy zrobili coś głupiego. Operator zrezygnowanym ruchem zdjął kamerę z ramienia i machnął ręką do swojego pomagiera.

– Za ciemno mi tutaj! Mówiłem, żeby się spieszyć. Dopal mi, szybko!