Niech pęknę, jeżeli między Lulą i Jasiem coś nie zaszło. Oni, oczywiście, trzymają kamienne twarze, ale nie ze mną takie numery. Tajemniczy uśmiech z gęby Jasia nie schodzi, a od Luli światłość bucha. Mogą sobie udawać do woli.

Pytanie jednak – co zaszło i czy ja mam w związku z tym nadal udawać idiotkę i rzucać się Jasiowi na szyję. Skonsultowałam sprawę z babciami.

– I mówisz, moje dziecko, że coś drgnęło w tym układzie? – zapytała mnie babcia Stasia, nieco powątpiewająca, ale wyraźnie ucieszona. – Ja tam nic nie widzę.

– Ja też nie – dodała równie zachwycona Omcia. – Szy to jest możliwe, żebyszmy ne sposzczegli niczego? Specjalnie zwracamy uwagę!

– Możliwe, możliwe, proszę babć – odparłam stanowczo. – Tylko że oni się tajniaczą. No i nie wiem, do jakiego stopnia się dogadali.

– Do jakiego stopnia? – żądała uściślenia Omcia. – O jakim stopniu mówisz, Emilko?

– No właśnie tego nie wiem. Bo jest możliwe, że poszli do łóżka, ale niekoniecznie. Lula jest romantyczka, a z takimi ścichapęczkami jak Jasio nigdy nic nie wiadomo.

– Aber to nie w łóżku rzecz, moja droga – wzruszyła ramionami Omcia. – I nam też nie o łóżko chodży, tylko o to, żeby Janek szę z Lulą ożenił. Ja jestem stara, ja chcę zobaczycz ich wesele. I chcę zatanczycz na ich weselu!

– Chyba menueta – zachichotała babcia Stasia z odrobinką złośliwości. – Dla nas, moja Marianno to już tylko coś z tej półki…

– Z jakiej znowu półki? Czy wy muszycze do mnie mówicz idiomy?

– Z takiej półki, na której leżą menuety, gawoty i kontredanse. Albo kadryle, hihihihi. Emilko, czy kadryl to to samo, co kontredans? Ach, ale skąd ty możesz wiedzieć. Może Lula by wiedziała. Nieważne, w każdym razie mnie to też dotyczy. Przy dzisiejszych tańcach dostałabym zawału. A ty wylewu. Albo odwrotnie. Emilka, a jak tam twoja ściśle tajna akcja?

– No właśnie, nie wiem, czy nie powinnam już dać temu spokoju, bo jeszcze Lula mnie znienawidzi.

– Z drugiej strony – zastanowiła się babcia Stasia – pewności nie mamy. Może jej się jeszcze odwróci?

– Własznie, własznie – dodała druga babcia. – Nie czeba ryzykowacz. Ty może już nie tak intesywnie, ale dżałaj. Lula muszi czucz twój oddech na plecach.

– A jak się odwinie przez te plecy, jak mi dołoży – powiedziałam melancholijnie, ale babcie były jednomyślne.

– Defetismy! – sarknęła Omcia. – Nic czy nie zrobi. Zresztą prawdżywa przyjaźń wymaga ofiar. To dla jej dobra!

Skapitulowałam. Takie dwie babcie mogą człowieka wykończyć, jak się zawezmą.

Poszłam do kuchni, gdzie, jak podejrzewałam, Janek pomagał Luli obierać ziemniaki. Zamierzałam pod byle pretekstem trochę go popodrywać, oczywiście Luli na oczach i wyłącznie w celach wyższych, ale nie udało mi się. Lula z Jasiem całowali się jak szaleni, częściowo tylko skryci za drzwiami spiżarni.

Chyba na obiad będzie makaron. Nie trzeba go obierać.

Lula

Codziennie odkrywam jakieś nowe oblicze Janka. Czasami nawet niejedno. Nic o nim nie wiedziałam tak naprawdę.

NIE ROZUMIEM, DLACZEGO WYDAWAŁ MI SIĘ NIJAKI.

NIE ROZUMIEM, DLACZEGO MNIE W OGÓLE NIE POCIĄGAŁ.

NIE ROZUMIEM, DLACZEGO TRAKTOWAŁAM GO JAK BRATA.

Obawiam się, że wielu rzeczy jeszcze nie rozumiem.

„Późna miłość szalejem kwitnie” – był kiedyś taki teatr telewizji, strasznie ponury, nie pamiętam według czego, bo byłam jeszcze całkiem mała, kiedy to widziałam, na pewno coś rosyjskiego. Tak naprawdę zapamiętałam chyba tylko ten tytuł.

Czy moja miłość do Janka jest na tyle późna, żeby miała zakwitnąć szalejem?

Tam się chyba jakaś starsza pani – starsza według dawnych kryteriów, czyli przed trzydziestką (Boże, to młodsza ode mnie!), kochała w jakimś hożym młodzieńcu. Chyba to wszystko do nas nie pasuje, bo obowiązują inne zasady. A Janek jest i tak o rok starszy ode mnie.

Przeczytałam, co napisałam. Wygląda to idiotycznie.

Miłość ogłupia.

Nie będę tego skreślać, ani wymazywać. Niech sobie takie głupie zostanie, a ja pójdę umyć włosy.

Janek mówi, że kocha moje włosy…

A ja kocham jego wszystko.

Emilka

Odbyłam kolejną konferencję z babciami i próbowałam odmówić dalszego wtrącania się pomiędzy Jasia i Lulę. Babcie stanowczo nakazały mi kontynuować akcję, dopóki nie usłyszymy z ust zainteresowanych oficjalnej deklaracji. Czy one przypadkiem nie chcą wystąpić w charakterze prehistorycznych druhen na ślubie? Moim zdaniem już nie mam tam co robić. Bardzo się oboje starają konspirować, ale chyba tylko Kajtek i Jagódka dadzą się nabrać na te plewy. Skutek praktyczny jest na razie taki, że obiady jemy prawie wyłącznie z zamrażalnika. Na szczęście mamy tam niezły zapasik, zgromadzony przez Lulę w czasie, kiedy szarpała nią nieszczęśliwa miłość do Wiktora, a jeszcze Ewa jej pomagała. W kuchni, nie w nieszczęśliwej miłości.

Chętnie bym sama zajęła się pomaganiem Luli, ale coś mi mówi, że ona nie byłaby z tego specjalnie zadowolona, a poza tym przecież jestem szalenie zajęta przy koniach!

Rafał uznał, że zarówno Latawiec, jak i ja jesteśmy już dostateczne wyszkoleni i od kilku dni zajęcia z naszymi chorymi dziećmi prowadzimy równolegle. Myślałam, że zimą się takich jazd nie robi, ale Rafał twierdzi, że przerwa w ćwiczeniach to by było cofanie się do tyłu. Boże, co ja mówię, dałaby mi Lula za to cofanie się do tyłu. Rafał pewnie ma rację, bo on się naprawdę zna na tym wszystkim. Załatwiłam też sobie zdawanie egzaminów na stosowne kwity bez potrzeby uczestniczenia w szkoleniach, które są daleko i straciłabym na nie mnóstwo czasu. Rafał użył w tym celu swoich znajomości w kręgach hippoterapeutycznych i nawet przy tej okazji zaproponowali mu tam prowadzenie takich kursów, oczywiście od strony medycznej, ale odmówił.

Spytałam go, dlaczego, a on mi odpowiedział po prostu, że mu się nie chce wyjeżdżać z Rotmistrzówki, bo musiałby się rozrywać pomiędzy pracę tu i szkolenia tam, a kto by się przez ten czas zajmował dziećmi?

– No, przecież ja jestem – uznałam za stosowne troszkę się obrazić.

– Dopóki nie masz kwitów, nie chciałbym cię zostawiać samej – mruknął, zakładając kantar Milordowi, bo właśnie wybieraliśmy się na całkowicie prywatną przejażdżkę. – A ty byś się nie bała zostać z całą odpowiedzialnością?

– Trochę bym się bała – przyznałam uczciwie. – Wolę, że nie jedziesz. To znaczy że nie jedziesz tam, a jedziesz tu. Rozumiesz.

– Rozumiem. – Uśmiechnął się do mnie, jak do autystycznego dziecka, to znaczy dosyć czule. – Aczkolwiek niejeden by nie zrozumiał. Może dla odmiany chcesz Milorda, a ja wezmę Latawca?

– Chętnie. Będę mogła patrzeć na ciebie z góry.

Ten cały Milord to zupełnie sympatyczne konisko, tyle że ma chyba metr osiemdziesiąt w kłębie. Rafał bardzo uprzejmie podsadził mnie na siodło, a mnie naraz się wydało, że to właśnie dlatego zaproponował mi zamianę koni. Żeby mnie móc podsadzić. Nawiasem mówiąc, właśnie dlatego zgodziłam się na zamianę… wiedziałam, że nie będzie patrzeć spokojnie, jak usiłuję podnieść nogę do niebotycznej wysokości, na której zwisało strzemię… oczywiście, wcale nie musiałam gramolić się tak niezdarnie… no i tak dalej.

Jak się dobrze zastanowić, to zupełnie zabawna jest taka gra pozorów. Czy nie coś w tym rodzaju uprawiały nasze prababki? Muszę pogadać z babciami na ten temat, oczywiście, jakoś inteligentnie, żeby mi nie zaczęły jeździć po głowie, albo, nie daj Bóg, nie napuściły na Rafała jakichś przystojnych studentek, a to celem przyspieszenia biegu spraw. Wcale mi na tym nie zależy, niech sobie sprawy biegną jak im się żywnie podoba.

Nawet dobrze się składa, że studenci wygrzewają się teraz w cieple sal wykładowych. Bo jeszcze by się której studentce naprawdę spodobał taki przystojny instruktor. Chociaż jako osoby całkowicie zdrowe, nie miałyby u niego szans – taką mam nadzieję. Ale jakby się która wychytrzyła… jeszcze by zaczęła symulować neurologiczne schorzenia, kłopoty z kręgosłupem… lepiej, że wyjechały. Malwina zapowiedziała, że wrócą wczesną wiosną, jak tylko śniegi stopnieją. Podobno bardzo im się u nas podobało, oczywiście przyznawali się do tego otwarcie tylko Czesław i Miłosz, dziewczyny chłodno stwierdzały, że owszem, było miło, ale dla nich i tak najważniejsze były te robaczki wysoko w górach.

Właściwie ani razu nie byłam w tych górach, chociaż tak sobie obiecywałam wycieczki, wspinaczki, eksplorację jaskiń – podobno są tu jeszcze nieodkryte stare sztolnie, w których można znaleźć skarby. No i nie było czasu na nic z tych rzeczy.

Ciekawe, czy Rafał miałby ochotę na wspólne odkrywanie Karkonoszy?

Zapytałam go o to. Okazało się, że on też nigdy nie miał czasu, trochę chodził po górach w czasie studiów i jeszcze w liceum – ale głównie po Tatrach. No to pysznie – czeka nas wiele przyjemności, kiedy śniegi stopnieją. To znaczy, najpierw muszą w ogóle spaść, a wtedy – może jakieś nartki?

Tak sobie ładnie planowaliśmy rozrywki, aż drogą skojarzeń (narty w Alpach!) przypomniał mi się Leszek i beztroska atmosfera przejażdżki natychmiast poszła się bujać.

Rafał natychmiast to zauważył. Powiedziałam mu o swoich nieprzyjemnych skojarzeniach.

– Nie podoba mi się, że on się tak przytaił. Wolałabym, żeby walczył ze mną twarzą w twarz, skoro już mnie tu znalazł.

– A po co ma walczyć twarzą w twarz? Jemu nie są potrzebne otwarte konflikty, jemu są potrzebne twoje pieniądze. Chyba że ta cała heca ma służyć tylko zamaskowaniu czegoś o wiele poważniejszego.

– No tak, braliśmy to pod uwagę. No to w końcu co ja mam robić? Przecież forsy mu nie oddam.

– W żadnym wypadku. Najlepiej nic nie rób. To znaczy – rób swoje, niczym się nie przejmuj, masz sporo zajęć, o ile mi wiadomo…

Faktycznie, mam. W tym tajną misję połączenia dozgonnym ślubem Luli i Jasia. Przemknęło mi przez myśl, czy by Rafałowi o tym nie opowiedzieć – mielibyśmy niezły powód do wspólnego pochichotania – ale od razu zrezygnowałam. Może niech i on będzie trochę zazdrosny? Skoro to ma być taki niezawodny sposób…