– Co by pan zrobił? – powtórzyła Anna, jakby nie rozumiejąc słów, które przed chwilą padły. Bo nie rozumiała ich. Jej umysł nie dopuszczał do siebie ich sensu.

– Pozwoliłbym jej umrzeć – wyszeptał człowiek w białym fartuchu.

– Pozwoliłby jej pan… – Anna urwała. Nieuchronność tego zdania zaczęła do niej powoli docierać. Jej nogi stały się ciężkie jak dwa młyńskie kamienie, brzuch i serce przeszywały ostre fale bólu, odbierając powietrze płucom, w gardle stanęła jakaś obca, wielka, dławiąca kula. Gdy ta kula już miała ją udławić, Anna spazmatycznie nabrała powietrza – i zrozumiała, co powiedział lekarz. Wydał wyrok śmierci na Ewę. Mało tego, odebrał wszelką nadzieję. Nie można było zrobić NIC, aby temu przeciwdziałać. Ta świadomość kładła się na Annę ciężarem winy.

“Gdybym umiała się modlić…”, pomyślała, “gdybym umiała, ale nie umiem, choć chyba tylko to mi zostało”.

– Pozwolimy jej umrzeć bez niepotrzebnych cierpień – powiedziała Anna do Jana i matki, gdy znaleźli się w domu. – I nie powiemy, co jej grozi.

Ewa leżała w swoim pokoju na górze, zmęczona badaniami. Chciała spać, choć jeszcze nie zapadł wieczór. Rodzina rozmawiała już ponad godzinę, tłumiąc łzy i ściszając głosy, w strachu, by jakiś dźwięk czy niespokojne słowa nie dotarły do pokoju córeczki.

Było ciepłe, jesienne popołudnie i włączony wentylator szumiał cicho, mieszając powietrze skrzydłami. Skrzydłami…? Skąd skojarzenie ze skrzydłami? Z wielkimi, śnieżnymi, puszystymi skrzydłami, które otulają dziecko, chroniąc przed wszelkim złem? I nagle babcia, wsłuchana w dźwięk wentylatora, szepnęła cicho:

– …bo to jest tak, jakby ona w ogóle nie miała swojego Anioła Stróża.

– Och, przynajmniej dziś nie mów tych bredni! – zaczął ostrym, agresywnym tonem Jan, lecz zaraz urwał i dodał cicho: – Przepraszam cię, mamo, jestem taki zdenerwowany. Ale zrozum, przecież to nie średniowiecze… za rok wchodzimy w dwudziesty pierwszy wiek! Nie chodzi o jakieś idiotyczne Anioły, ale po prostu o medycynę. Żaden Anioł jej nie uratuje! Za to pewnego dnia naukowcy niewątpliwie odkryją lekarstwo na ten rodzaj białaczki. Tyle że wtedy… wtedy… dla naszej Ewy może być za późno.

Jan skrył łzy gdzieś głęboko, tkwiły tam i gryzły jak drobinki szkła. Anna zdusiła je w gardle. Tylko po twarzy babci łzy płynęły i płynęły, nie tamowane, zatrzymując się w każdej zmarszczce.

I wtedy usłyszeli nagle tupot bosych stóp na drewnianych schodach i głos dziewczynki:

– Co powiedziałaś, babciu? Powtórz to…

Wszyscy troje podskoczyli nerwowo ku schodom i przybrali nienaturalnie pogodny wyraz twarzy. Babcia zaczęła udawać, że kicha, i stąd w jej ręce znalazła się chusteczka, którą przyłożyła do oczu.

– Babcia żartowała! – zaśmiała się sztucznie Anna. – I co ty tu robisz? Miałaś spać. A w ogóle to… wiesz… Wszystko w porządku. Lekarz powiedział, że w zasadzie jesteś zdrowa. To tylko drobne osłabienie. Wkrótce minie.

– W każdym razie nic ci nie jest. Nic poważnego – dodał Jan sztucznie spokojnym głosem.

Ewa stała w białej koszulce na ostatnim stopniu, prowadzącym do pokoju z kominkiem, w którym zebrali się dorośli. Patrzyła na nich uważnie i bez lęku. Widziała wszystko: ból przycupnięty w spojrzeniu taty, obcą kulę dławiącą gardło mamy i wciąż widoczne łzy w zmarszczkach babci.

– Wiem, że tym razem muszę umrzeć. Wiedziałam o tym, zanim zawieźliście mnie do szpitala – powiedziała spokojnie, a w pokoju zapadło ciężkie i przygnębiające milczenie. Nikt nie chciał kłamać, ale też nikt nie wiedział, co powiedzieć.

– Babciu, powtórz to, co powiedziałaś – nalegała tymczasem Ewa tak energicznie, jakby przygniatający smutek dorosłych w ogóle do niej nie docierał.

– Ale co? – spytała słabo babcia. – Co mówiłam, Ewuniu?

– Mówiłaś coś o Aniołach.

– To bzdura – odparła babcia z tłumionym płaczem. – Tak naprawdę tata ma rację. To średniowieczny przesąd. A to, że ja akurat wierzę w Anioły, to inna sprawa… bo w ogóle to wiesz… Przecież nikt ich nigdy nie widział! No i… I dajmy sobie z tym spokój.

– Ale powtórz to, co powiedziałaś! Powtórz! Może to ważne! – zawołała Ewa.

– O Boże! Po prostu tak mi się powiedziało!

– Musisz mi powiedzieć – naciskała dziewczynka.

– …no, że to wygląda tak, jakbyś w ogóle nie miała swego Anioła Stróża! – wypowiedziała babcia i rozpłakała się, tym razem głośno.

Babcia płakała i wycierała łzy, a dziewczynka wpatrywała się w nią intensywnie, próbując coś sobie przypomnieć. Wsłuchiwała się w rytmiczny szum skrzydeł wielkiego wentylatora.

– Nie płacz, babciu – powiedziała machinalnie, błądząc myślami gdzieś bardzo daleko.

– Ja nie płaczę, dziecino. Przecież wszystko będzie dobrze – powiedziała starsza pani, szlochając coraz głośniej.

Wtedy właśnie Anna, nie wytrzymując dłużej napięcia, rozpłakała się również, a zaraz po niej i Jan zaczął pociągać nosem. Drobna trzynastolatka stała boso na środku pokoju, patrząc bezradnie na troje szlochających dorosłych.

– Przestańcie! – powiedziała. – Nie możecie tracić czasu. Musicie mi pomóc.

– Jak możemy ci pomóc? – spytał Jan rozedrganym głosem. – Powiedz tylko, a zrobimy, co chcesz. Wszystko, czego zapragniesz.

– Babciu, czy każdy człowiek ma swojego Anioła Stróża? – pytała dziewczynka.

– Nie wiem… chyba tak… podobno. Skąd mam wiedzieć?

– Nie pytam, skąd to wiesz, ale czy w to wierzysz? Babcia, wciąż płacząc, zastanawiała się nad słowami wnuczki. “Wiem o istnieniu Aniołów Stróżów, bo mówiła mi o nich moja matka, mówił mi ksiądz na religii, ale czy wierzę w nie? Jak to właściwie jest? Wierzę, czy też…”

– Wierzę – powiedziała nagle mocnym głosem, a Jan wpatrzył się w nią ze zdziwieniem. Wiedział, że jego teściowa jest osobą starej daty, ale nie sądził, że do tego stopnia kieruje się w życiu przesądami.

– W takim razie chcę, żeby babcia odnalazła tamto pióro – powiedziała dziewczynka.

– Jakie pióro? – zdziwiła się babcia w pierwszej chwili.

– Osiem lat temu, gdy wpadłam do wilczego dołu, leżało koło mnie pióro. Podniosłaś je i schowałaś, pamiętasz? Tak przynajmniej potem mówiłaś. I miałaś mi je dać, ale obie o tym zapomniałyśmy.

– Pióro? – zdziwiła się starsza pani. – Poczekaj… Niech sobie przypomnę… Taaaak, pióro!

– Było pióro – przytaknęła nerwowo Anna. Nie wiedziała, ku czemu zmierza ta rozmowa, lecz każda rozmowa, nawet bezsensowna, była ratunkiem przed myślami o stanie zdrowia Ewy. – Staliśmy we trójkę nad tym okropnym dołem, Ewa leżała w nim, nieprzytomna, a obok niej jaśniało ptasie pióro. Nawet zalśniło w świetle latarki.

– Tak, pamiętam, jak rozbłysło w świetle latarki. Ptasie pióra wydzielają specjalny tłuszcz, dzięki czemu ptaki nie mokną nawet podczas dużego deszczu. Taka odrobina tłuszczu daje połysk – przytaknął gorliwie Jan. – Babcia się wówczas uparła, że to pióro pewnie należy do Ewy, i…

– …i prosiłam, żebyś mi je podał, gdy już wlazłeś do tego dołu – zakończyła babcia. – Pamiętam. Teraz już pamiętam. I ty mi je dałeś, Janie. A nazajutrz w szpitalu powiedziałam Ewuni, że je schowałam i że jej oddam, gdy wróci do domu…

– …ale ja nic nie pamiętałam. Żadnego pióra, żadnego dołu, tylko ciemność – uzupełniła dziewczynka. – Lecz teraz sobie przypomniałam. Gdy powiedziałaś to zdanie o moim Aniele Stróżu, już wszystko wiem. Wszystko. Więc gdzie to pióro, babciu?

– Czy ty myślisz, że znajdę je po ośmiu latach? Zwykłe białe ptasie pióro? – spytała zdumiona starsza pani. – Na pewno je wyrzuciłam!

– Babciu, ty niczego nie wyrzucasz! – odparła Ewa z przekonaniem.

To była prawda. Strych w babcinym domku był gigantyczną graciarnią, pełną “bardzo potrzebnych rzeczy”, takich jak stare słoiki i zakrętki, buty sprzed trzydziestu lat, niemodne czapki i płaszcze, zniszczone zabawki Ewy, przedpotopowe suknie, rozlatujące się meble. Babcia nie pozwalała niczego wyrzucić, twierdząc, że na pewno “kiedyś się przyda”. I czasem rzeczywiście coś się przydawało. Ewa pokładała teraz całą nadzieję w przekonaniu, że także pióro zostało schowane przez babcię i leży sobie gdzieś spokojnie od ośmiu długich lat. Gdyby miało się okazać, że to pióro… A właściwie czemu nie?! Czemu nie miałoby to być takie pióro! Skoro babcia wierzy w istnienie Aniołów Stróżów, to ona, Ewa, może wierzyć, że pióro, które leżało koło niej w wykopanym przez kłusowników dole… że to PIÓRO… no więc, że ono…

Ewę bardziej niż badania w szpitalu zmęczył strach, który narastał od dnia, gdy Czarny Ptak zasiadł na konarze wiśniowego drzewa. Do tego strachu dziewczynka nikomu nie chciała się przyznać. Ten strach, po kilkunastu dniach oglądania stale tej samej, nieruchomej, złowieszczej sylwetki, powoli przerodził się w pełną lęku pewność: “UMRĘ. Wiem, że wkrótce umrę…”

To nie był strach przed umieraniem, gdyż Ewa nie wiedziała, co ono znaczy, jakie jest, w jaki sposób się je odczuwa. Czuła natomiast lęk przed dniem, w którym już nie ujrzy zachodu słońca, nie ujrzy świtu i rozkwitających barw świata, nie przeżyje wieczoru, kiedy brała do ręki kolejną ciekawą książkę. I był także strach o rodziców. “Co oni beze mnie zrobią? Niby wciąż są zajęci, nie mają dla mnie czasu, ale wiem, że mnie kochają…”

Ten strach obudził ją przed chwilą i wtedy usłyszała ostatnie słowa rozmowy dorosłych. Ale i bez tego wiedziała, że wszystkie większe i mniejsze przypadłości, jakich nie szczędził jej los, prowadziły w gruncie rzeczy właśnie do tego: do śmiertelnej choroby, która miała przedwcześnie skrócić jej życie.

Dziwne słowa babci o Aniele Stróżu, wypowiedziane na tle szumu skrzydeł wentylatora, w rozbłysku wydobyły z jej pamięci wydarzenia sprzed ośmiu lat. I nagle stanęły jej przed oczami jak żywe: Anioły frunące po niebie. Na moment ogarnął ją tamten dziecięcy zachwyt, który usiłowała wtedy przekazać mamie. Wzruszenie nad pięknem dźwięku, jaki wydawały ich ogromne, puszyste, złotobiałe skrzydła w starciu z powietrzem. Ten dźwięk brzmiał jak muzyka, jak gigantyczne niebieskie organy. Jasny, świetlisty wizerunek złotobiałej Istoty, która zajrzała jej w oczy… Czarne Anioły walczące z Białymi… Czarny, który pochwycił Białego w swoje szpony i zaczął wyrywać mu pióra ze skrzydeł. Anielskie pióra spływające z wiatrem ku ziemi… Czy jedno z nich nie mogło w naturalny sposób upaść koło niej? Mogło?! Nie mogło?! Mogło.