Czarne istniały równie długo jak Anioły Białe, i zawsze na nie polowały. Gabriel wspomniał o tym raz, lecz nader niechętnie. Paru młodszych Aniołów szeptało, że wśród Czarnych znajduje się ukochany niegdyś brat Gabriela.

– Brat? – zdziwił się Ave. – To niemożliwe! Nie brat…! A jednak właśnie Gabriel potwierdził, że kiedyś, dawno, dawno temu, nie było podziału na Anioły Białe i Czarne; wszyscy stanowili jedną, potężną gromadę i wszyscy byli Świetliści. Ale część z nich nie chciała pełnić roli posłańców od Bogów do ludzi.

– Uważali, że dorównują Mocą Najwyższej Światłości, człowiek zaś jest zbyt marnym stworzeniem, by poświęcać mu uwagę – wyjaśnił ze smutkiem Gabriel.

– Niektórzy twierdzą, że to było inaczej – wtrącił Archanioł Michał, ale gdy młode Anioły zaczęły go wypytywać, umilkł zasępiony.

W każdym razie to Światłość strąciła część Aniołów z Drabiny i przemieniła w Czarnych. Dla Światłości nie było to trudne. Od tej pory Czerń stała się symbolem Zła, znakiem Ciemnych Mocy. Jednak Czarne, w odwecie za wyrządzoną im – w ich mniemaniu – krzywdę, pałały żądzą zemsty i atakowały każdego napotkanego Anioła.

Ave kulił się teraz w postaci pół człowieka i pół anioła, okaleczony i słaby, Czarny zaś czekał. Coraz dłużej przesiadywał też na drzewie, rosnącym w ogrodzie obok domu małej Istoty. Ave wiedział, na co Czarne czekają. Popełnił tak straszny błąd. Zamierzał swoim lotem przydać Mocy Światłu, a przydał jej Czarnym. Już nigdy nie dowie się, jak brzmi Muzyka Sfer, a mała ludzka Istota nie zazna, smaku dojrzałego życia; nawet różowe kwiaty wiśni umierają, gdy na gałęzi usiądzie Czarny.

Czarny więc czekał – i triumfował.

– Jesteś tego pewien, mój bracie? – zaszemrał głos Vei. – A może twój koniec będzie także moim końcem, gdyż zostanę wówczas sam, bez drugiej połowy? Gdy cię zabraknie i zniknie nasz układ, wówczas mój Mrok zgęstnieje i nie da się w nim oddychać. Wy tam, na Drabinie, nie czując naszego istnienia, oddawalibyście się bez przeszkód głoszeniu chwały Światłości. A my bez was ulegamy zwyrodnieniu, a zwyrodniałe Zło, nieograniczone walką z Dobrem, jest groźne i obrzydliwe. Tak, ja czekam, Ave, lecz czekam dlatego, że twój kres będzie także zmianą dla mnie. Lękam się jej.

– Więc czemu mnie okaleczyłeś? – zdziwił się Ave.

– Takie jest nasze przeznaczenie, taka jest moja rola w układzie Dobra i Zła. Światłość nie po to strąciła nas z Drabiny, abyśmy wspierali Dobro. Uczyniła to, abyśmy stworzyli mu przeciwwagę, inaczej Dobro, nie wystawiane wciąż na próbę, nie miałoby żadnej wartości. Ale może ja, braciszku, nie lubię swojej roli? – zaskrzeczał Vea ciemną, ptasią nutą.

Zatem Czarny czekał, aż mała ludzka Istota zgaśnie, a wraz z nią rozproszy się w Mroku jego bliźniaczy brat. Mrok wówczas tak zgęstnieje, że odbierze Czarnemu wolną wolę czynienia Zła, zamieniając ją w przymus.

I Ave czekał, patrząc bezradnie, jak słabnie płomyczek Światła, i czując, jak stygną drewniane koraliki. Dziwił się tylko, że Zło, które jawiło mu się wcześniej jako prymitywna, niszczycielska i zarazem triumfująca siła, zawiera też w sobie smutek, osamotnienie i poczucie klęski.

TO się zbliżało. Koniec był bliski. Może i lepiej? Ave miał już dość męczarni na obcej Ziemi, którą wcześniej widywał jedynie z wysokości Niebieskich Pastwisk; miał dość nieustającej bliskości Czarnego i jego zaskakujących wypowiedzi. Na Drabinie nie było takich niespodzianek; Drabina była ostoją – Ave wolał umrzeć, niż słuchać głosu Vei, który sprawiał ból. Ale ta mała ludzka Istota powinna jeszcze żyć długie lata, doświadczając, oprócz cierpienia, także szczęścia i miłości. I to jeszcze bardziej bolało, utrudniając rozproszenie.

Mijały dni, Ewa chodziła regularnie do szkoły – i nic się nie wydarzało.

– Rekord! – powiedział z dumą Jan. – Jutro minie trzy tygodnie od czasu, gdy bosą stopą stanęłaś na szkło. Miałaś rację, Anno, gdy mówiłaś, że ona z tego wyrośnie – dodał z zadowoleniem.

Lecz Anna nie do końca wierzyła w swoje magiczne życzenie. Miała świadomość, że wypowiadając często to zdanie, usiłowała odsunąć od siebie problem, który od kilku lat zatruwał jej życie. Może uwierzyłaby, że wreszcie nadszedł czas spokoju, gdyby nie ptak. Jego uporczywa obecność drażniła ją podwójnie: coraz bardziej niepokoiła się o swoje dziecko, a zarazem coraz bardziej była na siebie zła, że daje wiarę przeczuciom.

Ewa też była czujna i niespokojna.

– Dziwne, lecz czuję się tym gorzej, im dłużej nic się nie dzieje. Powinnam być szczęśliwa, a nie umiem. Ciągle jestem taka zmęczona. Śpię całą noc, a budzę się niewyspana. Słońce wydaje mi się szare, trawa i niebo bure, wszystko wokół jakby traciło kolory – powiedziała Bezdomnemu, przykucając obok niego i kołysząc się na piętach. – Mam uczucie, że jakieś zło, rozłożone na raty, wzbiera, aby uderzyć z tym większą siłą.

Bezdomny zakwilił jak ptak i zaczął splatać i rozplatać swoje długie włosy. Ewie wydało się, że przez ułamek chwili dostrzegła po raz pierwszy jedno z jego oczu: wielkie i błękitne jak niebo. Lubiła kłaść się czasem na łące i spoglądać w nieskończoną przestrzeń ponad ziemią. Miała wtedy uczucie, że błękit nawarstwia się, to znowu rozrzedza, granatowieje lub ucieka gdzieś w szaroniebieski przestwór. To właśnie przypominało jej odsłonięte na moment jedno oko Bezdomnego. Moment był tak krótki, że zaraz doszła do wniosku, iż to jej się tylko zdawało. Wszak nikt z ludzi nie miał takich oczu. Takie oczy nie istniały. Oczy, jak by powiedział tato, to precyzyjny mechanizm optyczny, nie zmieniają kolorów i wbrew pozorom, a także poetom, nie mają głębi.

– Skąd tym razem przyjdzie to COŚ, co mnie prześladuje? I jak mam się zachować? Co zrobić z bólem, jeśli jest większy, niż można znieść? Co zrobić ze Złem, które gdzieś blisko się czai? – pytała go, ale bardziej samej siebie.

– Musisz je oswoić. Spróbuj, to nie powinno być trudne, gdyż Zło bywa samotne i nieszczęśliwe – powiedział Bezdomny.

– Znowu mówisz! – ucieszyła się. – Nie rozumiem, co znaczy “oswoić Zło”. Wytłumacz… – Ale on milczał i nie powiedział więcej ani słowa.

Czarny Ptak odleciał w dniu, w którym Ewa straciła przytomność. Przed jej oczami rozwarła się taka sama bolesna czerń jak wówczas, gdy osiem lat temu wpadła do wilczego dołu. I stało się to równie nagle. Stała przy oknie, zastanawiając się, dlaczego świat wokół niej, wcześniej tak kolorowy, nabiera szaroburych barw, gdy nagle ta szarość zgęstniała, ściemniała i rozlała się przed jej oczami.

Anna była w tym czasie w swojej pracowni i pierwsza ujrzała, że Czarne Ptaszysko podrywa się do lotu i ciężko uderzając wielkimi skrzydłami, znika na horyzoncie. Odprowadzała je wzrokiem, póki nie stało się małym, czarnym punkcikiem, a potem, szczęśliwa i pełna ulgi, pobiegła do pokoju Ewy. Przebiegając przez korytarz, dostrzegła przez okno Bezdomnego. Biegł spocony, bardziej brudny niż zwykle, z włosami zmierzwionymi jak ptasie gniazdo; mocno kulejąc, dobiegał do ich płotu. Na prośbę córki nigdy go nie przepędzała, choć nieraz miała na to ochotę. Także Jan, widząc wspartą o płot brudną, skudloną głowę, już tylko się krzywił i wzdychając, szedł do komputera, by skryć się w sterylnie czystym bezkresie internetowego świata.

– Dlaczego on tak biegnie? – pomyślała z nagłym lękiem Anna, po czym otwarła drzwi do pokoju córki, chcąc podzielić się z nią dobrą wiadomością: “Ptak odleciał! Wszystko w porządku! Odleciał!” I nagle ujrzała, że jej córeczka leży bezwładnie na podłodze tuż koło okna. Jakby, upadając, chciała jeszcze dać jakiś znak Bezdomnemu.

W szpitalu nikt się już nie dziwił, gdy karetka pogotowia przywoziła tę znajomą dziewczynkę. Dotąd lekarze zawsze żartowali, że “do wesela się zagoi”, a żartowali tak, gdy zszywali Ewie rozbitą głowę, wkładali do gipsu nogę, robili rentgen złamanej ręki. Tym razem, po wstępnych badaniach, lekarz nic nie powiedział. W milczeniu przeglądał wyniki analizy krwi, oglądał jakieś wykresy, wpatrywał się w rządki cyfr i znaków na monitorze komputera.

– Do wesela się zagoi, prawda? – usiłowała dodać sobie odwagi Anna, choć nie cierpiała tego banalnego żarciku. Była sama w gabinecie lekarza, gdyż jej matka z Janem siedzieli przy Ewie, która odzyskała już przytomność i ze zdziwieniem mówiła:

– …ależ nic mi nie jest! Tym razem naprawdę nic mi nie jest! W każdym razie nie czuję żadnego bólu, ani nie widać, żeby mi coś było. Puśćcie mnie!

Babcia modliła się w głębi duszy, żeby jednak to COŚ było widać. To, co widać, łatwo jest leczyć. To, czego nie widać, jest stokroć gorsze, gdyż skryte głęboko wewnątrz organizmu, może czaić się podstępne, złe, triumfujące.

– Do wesela się zagoi, panie doktorze – znów błagalnie zażartowała Anna w gabinecie lekarza.

– Zrobimy jeszcze jedną serię badań. Nigdy nic nie wiadomo. Teraz wyszło tak, jutro wyjdzie inaczej. Może lepiej. Organizm ludzki jest pełen niespodzianek – odparł doktor wymijająco.

– Co to znaczy, że “wyszło tak”? – dociekała Anna, bojąc się usłyszeć odpowiedź.

– Być może… ale podkreślam, że nie ma żadnej pewności – zaznaczył lekarz, nabierając oddechu. – Otóż niewykluczone, ale tylko niewykluczone…

– Niechże pan to z siebie wyrzuci! – krzyknęła Anna, zaciskając dłonie.

– Niewykluczone, że to może być białaczka – powiedział szybko, jakby chciał pozbyć się tych słów jak najprędzej. W gabinecie zapadło przeraźliwe milczenie.

– Co mamy robić? – spytała szeptem Anna, gdy milczenie trwało i zdawało się krzyczeć.

– Nic. Na razie nic. A potem być może też nic. Bo jeśli to białaczka, a nie jakieś… jakieś chwilowe zawirowanie organizmu… Otóż jeśli to jest TA białaczka, ta jej odmiana, o której myślę, no to… no to ona w zasadzie nie poddaje się leczeniu.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – wyszeptała Anna.

– Chcę powiedzieć, że wszelkie próby leczenia przemieniłyby ostatnie miesiące życia, dziewczynki w straszliwą, nie kończącą się torturę, która i tak by jej nie uratowała. Takie jest moje zdanie. Być może specjalista powie coś innego, ja jestem tylko lekarzem ogólnym. I mówię to, co myślę i co sam zrobiłbym, gdyby szło o moje dziecko – powiedział lekarz z udawanym spokojem.