– Sekty – Wieloch nie wytrzymał. – Pamiętacie, jak prowadziliśmy sprawę sekty z tym brodatym guru, jak mu tam było? Coś nazwisko kojarzyło się z kacem. Wdepnęliśmy jak śliwka w gówno…

– Wieloch, proszę. – Złomiarz po raz pierwszy zobaczył, że szpakowatego coś wytrąciło z równowagi. – Do sekt zaraz wrócimy.

– Czekański i Maziarski przyjaźnili się, grali ze sobą w szachy. Rozumiecie?

– Tak. – Kulesza zapalił kolejnego papierosa. – Grało ze sobą w szachy dwóch facetów. Jeden z nich znał się na symbolice skalpowania. Był teoretykiem skalpowania. Chyba – poprawił się – był teoretykiem w tej dziedzinie, ale ostatecznie, skoro był chirurgiem… Widzieli się po raz ostatni prawdopodobnie w sobotę wieczór. W niedzielę rano jeden z nich został oskalpowany, a teoretyk skalpowania wyparował. Nasuwa się prosty wniosek…

– Że był nie tylko teoretykiem! – wrzasnął Wieloch. – No to co my tu jeszcze, kurwa, robimy?

– Jelitkowo – powiedział wolno Pater, oddzielając każdą sylabę. – Zabrano nam tę sprawę. Krzykniesz jeszcze głośniej, Wieloch, i dodasz jeszcze kilka swoich oryginalnych przerywników, kiedy wam powiem, że profesor to zły człowiek. Ktoś go bardzo nie lubi. Ktoś wysyłał mu esemesy z pogróżkami. Pogróżki były w dobrze podrobionym stylu młodzieżowym. Ktoś mu groził i Czekański zniknął. Jaki był powód jego zniknięcia? Bał się gróźb esemesowych czy też uciekł, bo zabił Maziarskiego?

– Kto miał mu niby grozić? I za co? – Wieloch podrapał się w nos.

– Byli tacy – odpowiedział Pater – i było ich całkiem sporo. Maziarski był wybitnym znawcą sekt nordyckich. Demaskował je we współpracy z Interpolem, także jako biegły sądowy… To wyraźnie pokazuje, że te sekty mogą być niebezpieczne… Ale oni nie wysyłaliby mu przecież pseudomłodzieżowych esemesów, w których wyzywaliby go, cytuję, od „pojebów"…

– Czy to chodzi o tych, no… – wytężył się Wieloch – wikingów? Facetów ze skórzanymi gaciami na jajcach i rogami na hełmach, którzy tańczą z dzidami po plaży?

– To biznesmeni – odpowiedział mu Kulesza – którzy poskaczą przez ognisko z ciupagami, a w tym przypadku – poprawił się – jakimiś mieczami czy dzidami, rozochocą się, a potem lądują w agencjach towarzyskich na Brzeźnie.

– To nie jest jednak takie proste. Jedni się tylko rozochocą, ale są i tacy, którzy traktują ten cały neopoganizm poważnie. W tej grupie też są biznesmeni, artyści, jak się to mówi, zakręceni, a sporadycznie też politycy. Nic dziwnego, że korzystamy z usług takich ludzi jak Czekański. A może korzystało również ABW? Ale wracając do profesora. Może ktoś inny mu groził?

– Pater patrzył, jak Jureczek zbiera ostatnie puszki.

– Czekański był znienawidzony przez studentów, którzy często skarżyli na niego do dziekana. Wybierał sobie wśród nich ofiarę, którą dręczył psychicznie. Sadysta… Może miał nawet z tego powodu wyrzuty sumienia. Wiecie, niedawno się spowiadał u pewnego księdza. Ten ksiądz już go więcej nie wyspowiada. Nie chce go znać. Może też dręczył tego duchownego podczas spowiedzi? Może zadawał mu rany symboliczne? Rany duchowe? Wiele pytań, wiele zagadek i kłody pod nogami… Monopol ABW… Sekty i skalpy…

Pater przypatrywał się niewielkim falom. Ich szum mieszał się z odgłosem zgniatanych przez złomiarza puszek. Hen, bardzo daleko, pojawiła się jakaś para trzymająca się za ręce. Poranny romantyczny spacer i ożywcza bryza… Co ja tutaj robię? – pomyślał. Przecież mam urlop.

– A ta druga hipoteza? – Kulesza był zaniepokojony milczeniem szefa.

– Aha, no właśnie. Czułem przez skórę, że gdzieś popełniłem błąd. Skupiłem się na barwnej postaci Czekańskiego. Osobie budzącej niezwykłe emocje. Rozmawiałem na przykład z pewnym skandynawistą, który, takie odniosłem wrażenie, z trudem hamował się przed wybuchem nienawiści, gdy mówił o profesorze. I myślałem, że zagadkowa aktywność ABW związana jest z jego zniknięciem. Tymczasem…

– Tymczasem jedno jest pewne. – Wieloch przeciągnął się. – Zwłoki Maziarskiego. Reszta to domysły.

– Tak jest. – Pater po raz kolejny przekonał się, że z rumianym aspirantem, może nieokrzesanym językowo, pracuje jednak nie przypadkiem. – O ile on nazywał się Maziarski – kontynuował nadkomisarz. – Cały czas zastanawia mnie ten kamuflaż. Zdrowy mężczyzna na wózku, który ogranicza przecież jego aktywność. Chyba że chodziło o odwrócenie uwagi…

– Czyjej?

– Personelu i oczywiście Czekańskiego. Załóżmy: profesor tak zalazł za skórę jakimś sekciarzom, że ci postanowili go uśmiercić… – Pater śledził, jak spacerująca para obejmuje się, a potem, niczym jedno zespolone ciało, pada w rozgrzany już piasek.

– I wysłali Maziarskiego, tak? – Wieloch popatrzył tam gdzie nadkomisarz. – By ten wykonał egzekucję…

– Tylko że stało się coś nieoczekiwanego i w rezultacie zginął sam Maziarski – powiedział Kulesza. Teraz we trzech spoglądali w jedną stronę.

– Na przykład Maziarski miał zaprzyjaźnić się z profesorem, uśpić jego czujność rozbudzoną esemesami i zabić. Tymczasem, przy kolejnej partii szachów, polubił swoją ofiarę. Takie rzeczy się zdarzają.

Paterowi przypomniała się historia, o której niedawno czytał. Pewien włoski filozof, radykalny komunista i zwolennik terroryzmu, podejrzewany nawet o współudział w zabójstwie premiera, zdecydował się porzucić dawnych kompanów i współpracować z wymiarem sprawiedliwości. Jego ekstowarzysze wydali na niego wyrok śmierci. Dzięki swoim wpływom udało im się w celi profesora osadzić więźnia mordercę z Czerwonych Brygad, któremu zlecili zamordowanie zdrajcy. Nie wypaliło. Morderca na tyle polubił swoją niedoszłą ofiarę, że zleconego zabójstwa nie dokonał.

– I wtedy – Pater ciągnął dalej – sekta wydaje wyrok śmierci na Maziarskiego. A Czekański, wyczuwszy niebezpieczeństwo, znika bez śladu. Ma w końcu znajomych na całym świecie.

– To wyjaśniałoby rytualny charakter mordu na Maziarskim – powiedział Kulesza. – A zdrajcę oskalpowali, by to była przestroga dla innych.

– Wciąż bardzo mało wiemy – odparł Pater. – Może zresztą to jest najcenniejsza wskazówka. Zastanawiająco mało wiemy i to czyni całą sprawę dość niezwykłą.

– Pater patrzył, jak mężczyzna i kobieta ochlapują się wodą, by spłukać piasek. – A skoro wiemy niewiele, musimy mieć więcej danych. Nie bardzo mamy się czego chwycić, ale spróbujmy. Sprawdź – skinął głową w stronę Wielocha – co wiemy o Ryszardzie Maziarskim. Może będziemy mieli trochę szczęścia. A dla ciebie – popatrzył na Kuleszę – mam coś innego. Przejrzyj akta sprawy Adeli Woźniak…

– Kto to? – Kulesza nie krył zdumienia.

– A tak… zapomniałem. To staruszka, która pół roku temu zginęła w nieszczęśliwym wypadku w „Edenie". Spadła z wózkiem inwalidzkim ze schodów. Wszystkie nieszczęścia w tym cholernym „Edenie"… – nadkomisarz znów na chwilę zawiesił głos, bo złomiarz niemal dotknął jego stopy, zagarniając jedną z ostatnich puszek -…więc wszystkie nieszczęścia zaczęły się wtedy, pół roku temu. Przejrzyj papiery. Nie spodziewam się wiele. Ale tak na wszelki wypadek.

– Mam „ pytanie do pana. – Kulesza spojrzał na zegarek, a potem na Patera. – Ostatnie, bo nie chcę się spóźnić. Stary i tak jest na mnie cięty Pytanie osobiste…

– Pytaj.

– Dlaczego pan się tym zajmuje? Zepsute jajo ma teraz ABW a Paprzycki i jego łysy kundel siedzą tutaj, zamiast odpoczywać w Chorwacji. Niech pan im zostawi ten cały smród i wyjedzie na prawdziwy urlop.

– Powiem ci, dlaczego się tym zajmuję. Wiesz, kogo bandyci nazywają „psem gończym"? To właśnie…

Jureczek kątem oka dostrzegł zbliżającego się Cześka z Brzeżna. Był kilka metrów od niego i biegł szybko do paru wystających z piachu puszek, których Jureczek nie zauważył.

– Spierdalaj, szmaciarzu, z mojego rejonu! – ryknął Jureczek. – Zbieraj złom w Oruni! Tam twoje miejsce!

Czesiek zaczął uciekać, a wtedy Jureczek uświadomił sobie, że powinien zrobić to samo. Było już jednak za późno. Trzej mężczyźni otaczali go, a ich miny źle wróżyły.