Ostatnie słowo sprawiło, że głowa Ryby odskoczyła, jakby nagle cios podbródkowy nieznanego przeciwnika dosięgnął celu. Wyprostował się i popatrzył na studentkę doktora Marcińca nieprzytomnym spojrzeniem.

– Kurwa, suka…

Gdyby Ryba wypił mniej, zapewne dostrzegłby ruch głową wykonany przez nadkomisarza Patera i znaczące spojrzenie posłane Wielochowi. Zamiast tego sanitariusz zobaczył swój palec wskazujący w czyjejś wielkiej dłoni. Zmieniał on powoli kąt w stosunku do pozostałych palców. Kąt rozwarcia przekroczył dziewięćdziesiąt stopni, a Wieloch nie zwalniał uchwytu. Ryba jęknął i zaczął zsuwać się z ławy, na której siedział.

– Co on mu robi? – Pistacjowe oczy studentki były wielkie jak kulki lodów, które niedawno zjadł Wieloch. – Niech on przestanie! Nie chcę takiego obrońcy! Sama potrafię sobie dać radę z takim osiedlowym macho! – wrzasnęła.

– Ma pani swoje bezpretensjonalne miejsca – pa wiedział Pater i spojrzał jej w oczy. Może gdybym był młodszy o piętnaście lat i o piętnaście lat głupszy, pomyślał.

Kąt rozwarcia się powiększył i Ryba teraz klęczał.

– Tu nie chodzi o panią – powiedział Pater. – To za akwarium. To za akwarium, słyszysz – szepnął Rybie.

Pater wiedział, że nie jest to cała prawda. Ewelina Kucaj patrzyła pistacjowymi oczami i nic nie rozumiała.

Gdańsk-Jelitkowo, 26.06.2006, 7:55

Wśród mieszkańców Trójmiasta było bardzo niewielu takich, którym by strajk służb komunalnych nie przeszkadzał, a jeszcze mniej było takich, którzy by się z niego cieszyli. Do tych ostatnich ekscentryków należał sześćdziesięcioletni Waldemar Jóźwiak, zwany obecnie „Jureczkiem", a niegdyś „Waldim Śmieciarzem". Swój aktualny przydomek Jóźwiak zyskał kilka lat temu, po sukcesie filmu Edi. W obrazie tym tytułowemu bohaterowi partnerował niejaki Jureczek i właśnie podobieństwo Waldiego do owej postaci – w wyglądzie, w działalności zawodowej i w upodobaniach do tanich, słodkich i mocnych win – zaowocowało nowym przezwiskiem, które ucieszyło Jóźwiaka, lecz nie na długo. Był zbyt doświadczonym człowiekiem, aby nie wiedzieć, że w naturze musi być zachowana harmonia i po chwilowej radości nadejdzie jakaś przykrość. Intuicja go nie zawiodła. W tym samym mniej więcej czasie, kiedy Edi został polskim kandydatem do Oscara, rady różnych trójmiejskich osiedli podjęły drakońskie uchwały, które uderzyły Jureczka po kieszeni i zmusiły do dłuższych okresów abstynencji. Nagle z dnia na dzień śmietniki przykryto blaszanymi dachami, a pomiędzy dachem i górną krawędzią murków założono metalowe siatki. Śmietniki stały się niedostępnymi twierdzami, do których klucze mieli jedynie wybrańcy. Zamknięte, stały się podobne osiedlom zamkniętym dla tych, którym ochroniarz nie podnosił szlabanu przy wjeździe. Ci mieli przynajmniej własne kubły z własnymi odpadkami. Szybko też pojawiły się kartki zachęcające do spisywania numerów rejestracyjnych samochodów, które zatrzymywały się koło śmietników. Dłuższy postój takiego samochodu mógł oznaczać, że jakiś obcy próbował coś wyrzucić i że pojawiły się „cudze" śmieci.

Tak było do wielkich upałów i do strajku śmieciarzy. Wtedy to bowiem ludzie, nie chcąc ryzykować ataku owadów i smrodu, nie otwierali już bramek, lecz po prostu pozostawiali swoje worki pod owymi twierdzami. I wówczas pojawiali się tam ożywieni śmieciarze, a wśród nich rozradowany Jureczek, który gratulował sobie dialektycznych przeczuć.

Choć tego ranka Jureczek zebrał już sporo, postanowił pójść za ciosem i udać się do Jelitkowa, gdzie przy dwóch telebimach ustawionych na plaży spodziewał się znaleźć mnóstwo aluminiowych puszek po piwie. Jak postanowił, tak i uczynił. Popedałował do Jelitkowa, przeprowadził rower składak z przymocowanym do niego wózkiem przez mostek nad Potokiem Oliwskim i ruszył w stronę plaży. Nie pomylił się. Z piachu wystawało wiele zgniecionych pustych puszek, upstrzonych czarnymi plamami po gaszeniu papierosów. Pewnie w niektórych z nich znajdę zużyte prezerwatywy, pomyślał. Żniwo niedzielnej mundialowej nocy. Są jeszcze pijackie niedobitki. Ci trzej to pewnie mocno wczorajsi.

Wtedy Jureczek zrozumiał, że się pomylił. Trzej mężczyźni siedzący na piachu między telebimami wcale nie byli kibicami, którzy wciąż jeszcze przeżywali wczorajszą bijatykę na boisku między piłkarzami Portugalii i Holandii. Znaczny udział miał w tej awanturze rosyjski sędzia Iwanow, który niczym szalony prestidigitator wyjmował kartkę za kartką, obdarowując żółcią i czerwienią graczy obu drużyn. Nie, ci trzej nie opijali wydarzeń mundialu do białego świtu. Byli nadzwyczaj trzeźwi i czujni.

– Czy zechciałby pan nam nie przeszkadzać? – zwrócił się do złomiarza jeden z nich, szczupły i szpakowaty, w dobrze wyprasowanej koszuli. – Zbierze pan swoje puszki, kiedy skończymy, za chwilę…

Jureczek kątem oka zauważył konkurencję. Czesiek z Brzeźna pchał swój wózek brzegiem morza. Był wprawdzie dość daleko i palące już słońce mocno spowalniało jego ruchy, ale Jureczek nie zamierzał z nim dzielić puszkowego eldorado i szybko przystąpił do dzieła. Wydal z siebie wysoki dźwięk i zmierzwił palcami skudlone włosy. Potem zaczął gwałtownie poruszać dłońmi.

– No, co jest? Nie słyszałeś, kurwa?! – Piegowaty, rudowłosy trzydziestolatek o kręconych włosach i posturze goryla zerwał się z piasku. – No spadaj, dziadu! Ale już!

– Daj spokój, Grzesiek – odezwał się niski, otyły blondyn z czerwonymi wykwitami na policzkach i z mokrymi plamami pod pachami -.ten gość jest głuchoniemy. Oni tak piszczą…

– Nie przeklinaj, Wieloch – szpakowaty strofował rudego i przyzwalająco machnął dłonią w stronę złomiarza. – On wykonuje swoją niewdzięczną pracę. Jest głuchoniemy i nic nie usłyszy.

– Jego praca w swej istocie nie jest ani gorsza, ani lepsza od naszej, prawda, panie nadkomisarzu? – uśmiechnął się blondyn. – On do recyklingu oddaje puszki, my – bandytów.

– Muszę to zapisać, Kulesza – tym razem uśmiechnął się nadkomisarz. – Wasze bon moty mogłyby być wzorem dla piarowców pracujących u Leszka Millera, tego, który mówił, że nieważne, jak mężczyzna zaczyna, ważne, jak kończy.

Jureczek najpierw uskoczył, wystraszony wrogą pa stawą Wielocha, a potem uspokoił się pod wpływem pokojowego gestu nadkomisarza. Zerkając na Cześka, szybko policzył, że zebranie wszystkich puszek zajmie mu około dziesięciu minut, co równało się całkowitemu monopolowi w rejonie między telebimami. Wziął się zatem energicznie do roboty.

– Dziękuję, że przyjechaliście przed pracą – powiedział nadkomisarz. – Wciąż działa hasło „Jelitkowo".

– Co ma nie działać! – ziewnął Wieloch. – Kiedy dostałem pańskiego esesmana, od razu przypomniałem sobie, że tu przy ujściu potoku… Tylko to 0730 w esesmanie było straszne… W poniedziałek o wpół do ósmej to ja przewracam się na drugi bok… Zwłaszcza po meczu… Panu to dobrze… Pan na urlopie… Sorry za spóźnienie…

– Na nietypowym urlopie – sprostował nadkomisarz. – Wstałem wcześniej od ciebie. A teraz słuchajcie. Mam do was zaufanie. Ani słowa nikomu, rozumiecie?

– Jelitkowo 0730 – pokiwał głową Kulesza.

Ten numer telefonu Patera znało tylko kilka osób. Wieloch i Kulesza nie musieli czytać treści esemesa, by wiedzieć, o co chodzi. Szef nie skorzystał z oficjalnego, powszechnie znanego numeru komórki. Ale Jelitkowo i siódma trzydzieści przypomniały coś jeszcze. Przywoływały sprawę sprzed kilku lat, która zaczęła się właśnie tu i o tej godzinie. Sprawcy podwójnego morderstwa nigdy nie znaleziono, bo Pater i jego podwładni zawalili robotę. Przeoczyli oczywisty ślad. Wtedy Pater nauczył się, że ludzi zbliżają nie tylko wspólnie rozwiązane sprawy, ale i te wspólnie spartaczone.

– Dwie prośby. Pierwsza, żebyście mi pomogli, kiedy będę was potrzebował. Wasze działania będą nielegalne, bez błogosławieństwa Cichowskiego, a nawet wbrew jego woli. Zrobicie to? Pomożecie mi wbrew woli szefa? Za to może was spotkać niezły…