Dziś rano zadzwonił do Wielocha. Czuł, że ten mężczyzna, który niejednego zwiódł swoją powierzchownością rumianego cherubina, może dziś się przydać. Potem poszedł, jak sam mawiał, wyspowiadać się w „Profesjonale". Kasjerki z niebieskimi tipsami nie było. Kupony przyjmował szef.

– Miło pana widzieć – sapał, licząc pieniądze. – Wie pan, my też przywiązujemy się do stałych klientów. To tak jak z nałogiem, rozumie pan? – Pater nie rozumiał i nie chciał rozumieć. – Tak jak z papierosami. Jak nie ma was, zaczynam kręcić się tu niespokojnie. – Raz jeszcze odliczył pieniądze. – Więc cieszę się. A Ghana? Nie zapomniał pan o Ghanie? I co się z panem działo?

– Mam dużo roboty w firmie. Ghany nie obstawiam.

Windy nie działały. Pater i Wieloch wspięli się na trzecie piętro, oglądając po drodze napisy wypalone papierosami na ścianach i sufitach. Nadkomisarz całe przedpołudnie próbował dodzwonić się do Ryby. Telefon asystenta z „Edenu" cały czas milczał. Zdał się na przypadek. Może go zastaną w domu. Pater zadzwonił. Drzwi otworzył szczupły, niewysoki mężczyzna z włosami związanymi w kucyk.

– Czy zastaliśmy Marcina Rybę? – Nadkomisarz i aspirant wyćwiczonym ruchem wyjęli legitymacje.

– On tu nie mieszka. – Mężczyzna czujnie wpatrywał się w dokumenty Patera.

– A pan? Pan tu mieszka? – Wieloch na wszelki wypadek przyblokował stopą drzwi.

– Mieszkam. To znaczy… nie mieszkam. Na dziewiątym mieszkam tak naprawdę. – Mężczyzna był coraz bardziej zdenerwowany.

– Tego kutafona nie ma. – W drzwiach stanęła kobieta z rękami umazanymi krwią. W dłoni trzymała nóż. Dopiero po chwili Pater zrozumiał, że na jej rękach zastygły skrawki wątróbki i ślady przygotowywanej kolacji. – I mam nadzieję, że więcej go nie zobaczę. – Wrzask dziecka dobiegł gdzieś z pokoju. – Cicho tam masz być! – krzyknęła. – A jeśli go szukacie, idźcie do „Alladyna". Ma tam platynową kartę stałego klienta – zarechotała. – Dziś będzie po raz dwa tysiące dwudziesty czwarty. Nazywają go „Metyl". Jak ten z Pitbulla. – Teraz śmiech przeszedł w rzężenie.

– Aktor w alkoholowym serialu – powiedział Pater, kiedy już zamknęły się drzwi.

– Niezły odjazd, co? – Wieloch kończył loda z pistacjowych gałek.

– Ludziom się wszystko miesza – mruknął Pater.

– Wyjaśnię to panu. – Chrzęst wafla w wielkich szczękach Wielocha był dobrze słyszalny. – To teraz w blokowiskach norma. Ten podstarzały hipis z kucykiem mieszka z Rybą. To znaczy, z kobietą. Jestem pewien, że swoje mieszkanie na dziewiątym piętrze wynajmuje jakimś studentom i z tego oboje żyją. Też mam takie dwie parki u siebie w bloku. Zresztą – ciągnął aspirant – gdybym był sam, poszukałbym sobie babki w sąsiedztwie. Szczęście jest i kasa jest.

Pater spojrzał przeciągle na podwładnego. Byli przed osiedlowym barem „Alladyn". „Alladyn" i „Mandaryn" – skojarzyły się Paterowi orientalne nazwy. Miejsca te miały jednak tyle z sobą wspólnego, co Charlie Haden z piosenkami Shakiry. Czyli nic.

Gdańsk, bar „Alladyn", 25.06.2006, 19:00

Mimo że drzwi i okna były pootwierane, w środku unosiły się opary alkoholu, frytek na zjełczałym oleju i potu. Paterowi przypomniał się smażony kot w pięciu smakach i doznał nagłego ucisku w żołądku. Dwóch chłopaków stało, obejmując się, pod oknem. Jeden trzymał flaszkę wódki, drugi – dwa piwa. Trzeci robił im zdjęcie telefonem komórkowym. Ten z piwami, w czerwonych spodniach od dresu, wyciągnął palce wskazujące w stronę obiektywu, jak na hip-hopowym teledysku. – Jebać! Jebać szkołę, jebać – zaśpiewał i zagłuszył Natalię Kukulską oraz rapera Tede w szafie grającej. Trzy lata temu – skojarzyło się Paterowi – trzy lata temu to nagrali. W tym roku, gdy rozpadło się jego małżeństwo. – Jebać szkołę, jebać – zawtórował drugi chłopak. Skończył się rok szkolny i małolaty w osiedlowych barach dawały upust swojej nienawiści oraz poczuciu wolności.

Marcina Rybę poznali od razu. Siedział w rogu z dwoma kolegami, wykonując coś, co w języku bokserów nazywa się head movement. Głowa sanitariusza odchylała się na lewo, by za chwilę wykonać niespodziewanie unik w prawą stronę przed niewidzialnym ciosem.

– Liczymy na to, że przyjmiecie to z pełnym zrozumieniem, jeśli dosiądziemy się na chwilę. Mamy – Wieloch wyjął legitymację – kilka pytań do Marcina.

Jego kompani przyjęli to z pełnym zrozumieniem. Popatrzyli na siebie i po chwili skład osobowy przy stole się zmienił.

– Nazywam się Pater. – Nadkomisarz potrząsnął ramieniem Ryby. – Prowadzę dochodzenie w związku z tym, co wydarzyło się w „Edenie". Pańska żona pa wiedziała, że tu pana znajdę.

Ryba ocknął się.

– Suka. Zwyczajna dziwka – mówił tak, jakby miał szczękościsk.

– Pańska przeszłość mnie nie interesuje – ciągnął Pater. – Wiem o żonie. I… o akwarium. Ale powiem panu, że zdarzają się gorsze historie – ciągnął. – Gość pracuje na budowie. Libia czy coś takiego. I kontrakt kończy mu się tydzień wcześniej. Postanowił zrobić niespodziankę żonie, wraca, a tu ona robi mu niespodziankę, rozumie pan, co mam na myśli. – Ryba drgnął niczym ukłuty igłą.

– No ciekawe. – Wieloch nie mógł się powstrzymać. – Nie znam tego.

– No i mąż, jak gdyby nigdy nic, mówi do kochanka: skoro już tak się zdarzyło, trudno, napijmy się wódki, tak na zgodę. Dam ci kasę, to było jeszcze w setkach tysięcy starych złotych, idź na piąte i kup flaszkę. Powiedz tylko, to takie hasło na mecie: „Nie widziały gały, co brały". Facet poszedł i kupił. Wypił i stracił wzrok.

– Alkohol metylowy, tak? – Wieloch pokręcił z podziwem głową. – Nie widziały, gały, co brały…

– I nic już więcej nie zobaczyły. Prokurator chciał potem dowieść, że faceta oślepiono z premedytacją, ale wszystko wskazywało na to, że trafił na felerną butelkę. – Nadkomisarz zobaczył napis nad barem. „Ten kapuje, kto nie pije". – To nie koniec. – Pater patrzył na napuchniętą twarz Ryby. – Ten gość, mąż, przybił do ościeżnicy banknoty o takich nominałach, jakie dał gachowi na wódkę. I gdy przychodzili znajomi, informował: „Moja żona za taką sumę się puszcza. Chcesz ją?" Mówił tak każdemu. A kobieta skończyła w psychiatryku. Przy okazji – potrząsnął Rybą – jak ty możesz pracować w „Edenie" i tak chlać?

– Piję, gdy nie pracuję. Poza tym jestem profesjonalistą. – Ryba znów wykonał head movement.

– No to powiedz mi coś o Czekańskim – Pater ściszył głos i usłyszał stukot monet w automacie „King House of Poker". Maszyna wypłaciła komuś premię.

– Czekański to skurwiel. – Sanitariusz chwiał się jak bokser na linach w piętnastej rundzie. – Potrafił powiedzieć, że jedzenie mu nie smakuje, strącić talerz na podłogę i kazać sprzątać po sobie. I tak trzy razy z rzędu. Ale profesor Libling to akceptował, bo to dziany gość. – Aby wypowiedzieć tych kilka zdań, Ryba potrzebował dobrze ponad minutę, co chwila walcząc ze szczękościskiem. W castingu na prezentera MTV miałby raczej marne szanse, pomyślał o sanitariuszu Pater.

– A Maziarski? Dlaczego zaprzyjaźnił się z Maziarskim?

– „Zaprzyjaźnił" to złe słowo. Profesor miał go za idiotę. Ciągle wygrywał z nim w szachy. Aż nagle powiedział, że Maziarski to ciekawy przeciwnik. Tak powiedział. Zaczął z nim spędzać całe wieczory. Ostatni raz, gdy się widzieliśmy, powiedział coś w stylu: „Każdy gra swoją grę. Ciekawe, który wygra".

– Kiedy to było?

W tym momencie głowa Ryby znów opadła, a Pater poczuł czyjąś obecność. Nad nim stała młoda dziewczyna.

– Co pan robi w takim miejscu? – zapytała, a Pater przypomniał sobie wytatuowaną różę i plaster antykoncepcyjny na opalonym ramieniu.

– Mógłbym o to samo panią zapytać. – Uniósł głowę. – Widziałbym panią raczej w jednym z modnych klubów Trójmiasta.

– Lubię bezpretensjonalne miejsca, takie jak to. – Ewelina Kucaj omiotła spojrzeniem stoliki i pomachała chłopakowi w czerwonych spodniach. – Ciekawe, czy nadal rozmawia pan o aborcji? – zapytała z nieskrywaną złośliwością.