Reakcja łańcuchowa. Ktoś w „Edenie" uruchomił reakcję łańcuchową. Ale kto?

Tego wieczoru nadkomisarz Pater znów nie włączył telewizora i nie obejrzał meczu. Także doktor Marciniec nie widział, jak krytykowany dotychczas, wyśmiewany i otłuszczony Ronaldo strzela dwa gole skośnookiemu bramkarzowi Japonii. W telefonie komórkowym skandynawisty rozległ się dzwonek z piosenki Toxic Britney Spears.

– Szczęść Boże… – Marciniec usłyszał cichy glos.

Dom Seniora „Eden", 24.06.2006, 9:15

„Rzeźnika z Milanówka" w „Edenie" jeszcze nie było. Brunetka w recepcji poinformowała Patera, że dyrektor Libling wyjechał poprzedniego dnia koło piątej. Niebawem powinien być.

– Może tymczasem napije się pan kawy w naszej restauracji – zaproponowała, a Pater pomyślał, że słowa „stołówka" w tym miejscu się nie wypowiada i że Libling jest tu tytułowany „dyrektorem", a nie „doktorem", co eliminować miało ciąg szpitalnych skojarzeń, które mogłyby pojawić się w głowach pensjonariuszy lub, co gorsza, potencjalnych klientów. Pater zdążył jeszcze dostrzec, że na niebieskiej bluzce recepcjonistki wyhaftowane jest żółte słońce oraz napis „Eden". Zupełnie jak w biurze podróży – pomyślał. Tyle że tu podróżuje się w jedną stronę.

Pater nie znosił głupich złośliwości losu. A plany waliły się od rana. Chciał być w „Edenie" już koło ósmej. Najpierw nie mógł odpalić corolli. I pewnie stałby jeszcze pod blokiem, gdyby nie pan Zbyszek, sąsiad z parkingu, właściciel forda z wgniecioną blachą i z zawodu taksówkarz. Po pięciu minutach charczenia rozrusznika toyota wreszcie odpaliła.

– W sumie trochę szkoda. – Pan Zbyszek wycierał ręce. – Byłby fajny kurs. Zwykle o tej godzinie mam Wietnamczyka, który odwozi córkę do szkoły. Jedzie potem zapachem smażonego kota w pięciu smakach co najmniej do południa. Można się porzygać. A jeszcze teraz, przy takiej pogodzie!

Najpierw corolla, teraz Libling. Nadkomisarz był ciekaw, czy jego nieobecność należy traktować jak demonstracyjny objaw lekceważenia, czy też „Rzeźnik z Milanówka" przyjeżdża rano o różnych godzinach. Pater uświadomił sobie kolejny raz, że nic nie wie. Przede wszystkim nie zna zwyczajów panujących w „Edenie". Musi nadrobić zaległości, i to w tempie prymusa. •

Przynajmniej kawę mieli tu dobrą. Pater pił drugie espresso i łapał strzępy rozmowy dochodzącej od stolika obok. Większość słów zagłuszał szczęk sztućców.

– Tato, naprawdę nie mogłem. Jeszcze raz cię przepraszam. – Trzydziestokilkuletni blondyn w garniturze nachylał się przez stół. Po drugiej stronie siedziało jego lustrzane odbicie, tylko dwukrotnie starsze. Siwy mężczyzna nic nie odpowiedział, zaczął głośno mieszać kawę. – Mam nadzieję, że spodoba ci się to, co wybraliśmy z Basią. – Tym razem lustrzane odbicie coś powiedziało, ale Pater nie słyszał co. – Ależ, tato, jak to nieważne? Też powinieneś zrozumieć naszą sytuację. Posiedzenie rady nadzorczej przeciągnęło się…

Paterowi żal się zrobiło blondyna i jego ojca. Żal było mu człowieka, który musi słuchać takich tłumaczeń. I współczuł człowiekowi, który cały kolejny dzień będzie musiał smażyć się w garniturze, by zapewnić rodzinie życie na odpowiednim poziomie. I którego nikt nie rozumie. Ci, którzy w konkursie radiowym postawili na to, że pogoda dziś się nie zmieni, mogli czuć się zwycięzcami. Miało być chłodniej o dwa stopnie, ale przy wielodniowych upałach żadna to różnica.

Rozmowę zagłuszył kolejny dźwięk. Pater usłyszał ciche skrzypienie, po czym otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi. Nadkomisarz najpierw ujrzał jej plecy. Kobieta odwróciła się i wtedy stało się jasne, dlaczego wchodziła w nietypowy sposób. Na wózku inwalidzkim, który miała przed sobą, spała maleńka postać, sucha jak śliwka. Na pierwszy rzut oka nie można było powiedzieć, czy to kobieta, czy mężczyzna. Spod koca w kratkę wystawały nogi w kapciach. Pielęgniarka – pomyślał Pater. Ta sama, którą widział pierwszego dnia. Ta ze snu. Kobieta popatrzyła na Patera bez zbytniej ciekawości i popchnęła wózek w stronę patio. Po chwili wróciła i zamówiła kawę właśnie w chwili, gdy nadkomisarz do niej podszedł.

– Nazywam się Pater. Jarosław Pater. Jestem z policji. – Z bliska pielęgniarka wyglądała młodziej, niż zdawało się Paterowi w pierwszej chwili. Ale stojąca przed nadkomisarzem brunetka z trudem tuszowała sine kręgi pod oczami.

– Tak. Pamiętam pana. – Nie przedstawiła się. Uznała pewnie, że nie musi. Plakietka na niebieskiej bluzce mówiła o niej wszystko. „Joanna Radziewicz. Asystentka".

– Pozwoli pani, że zadam kilka pytań. Długo pani tu pracuje?

– Za długo. – Kręgi pod oczami zrobiły się wyraźniejsze. – Ale jeszcze trzy miesiące – popatrzyła w stronę patio. – Jestem już tylko ze względu na niego. Jego stan ostatnio bardzo się pogorszył. Lekarz mówi… Tak czy inaczej, sądzę, że za trzy miesiące mnie tu nie będzie.

– A gdzie pani będzie?

– Lech Walesa Airport i dom starości w Kornwalii. Dystyngowane starsze Angielki i dżentelmeni rozmawiający o krykiecie – próbowała się uśmiechnąć. – I wielokrotnie wyższe zarobki. Dlaczego się pan uśmiecha?

Paterowi przypomniał się dowcip opowiadany przez Kuleszę. Przychodzi baba do lekarza. A lekarz w Irlandii. Lekarze. Pracownicy służby zdrowia. Albo wyjechali, albo, jak łowcy skór w Łodzi, pomagali uśmiercać pacjentów i dostarczać ciała zakładom pogrzebowym, a przy okazji zrobili niewyobrażalną reklamę lekarstwu o nazwie pavulon. W „Edenie" też ktoś zabawił się w łowcę skóry i oskalpował Maziarskiego. A światowej sławy chirurg zniknął bez śladu.

– Czy pan mnie słyszy? – pielęgniarka zapytała głośniej.

– Przepraszam. Trzy miesiące… Zaskoczyła mnie pani szczerość. – Oboje milczeli przez chwilę. – Chciałbym panią zapytać o profesora Czekańskiego. Co pani o nim myśli? I gdzie on teraz może być?

– Profesor wyjechał na krótko, prawda, pani Joanno? – Jak spod ziemi wyrósł dyrektor Libling. – Mimo wieku wciąż jest aktywny zawodowo, tylko podziwiać! Dwie kawy poproszę do mojego gabinetu. – Odwrócił się w stronę barku. – Tam dokończymy rozmowę.

Niczego nie będziemy kończyć – pomyślał Pater. Rozmowa dopiero się zaczęła.

Dom Seniora „Eden", 24.06.2006, 10:15

– Personel i nasi klienci zostali poinformowani o tym, że Czekański wyjechał. Jeśli chodzi o Maziarskiego… miał atak serca, a że to znana i ważna osoba, stąd tyle było zamieszania. – Libling nie krył irytacji, że musi się tłumaczyć. – Uprzedzę pańskie pytanie. To nie był mój pomysł, nie ratuję w ten sposób swojej reputacji. To ci z ABW. Niech pan mnie nie pyta dlaczego, bo nie wiem.

– Byłbym jednak wdzięczny, gdyby nie wyręczał mnie pan w zadawaniu pytań. – Pater ostentacyjnie odsunął od siebie kawę. – A teraz po kolei. Potrzebuję nazwisk wszystkich, którzy byli w „Edenie" w ciągu ostatniego miesiąca. Nawet listonosza i hydraulika.

– Przemknęła mu myśl o zatykającej się wannie. – Rozumiem, że prowadzicie tu taką książkę, więc to nie kłopot…

– Kłopot! – Libling wreszcie poczuł się pewniej.

– Taka książka jest, owszem, ale w posiadaniu ABW. Podobnie jak twardy dysk naszego komputera. Może – popatrzył złośliwie – znów pomogą panu koledzy? Poza tym, jak pan wie, jesteśmy nowoczesnym ośrodkiem. Mamy tu ekskluzywną bazę hotelową dla rodzin i znajomych. Nasi podopieczni, jeśli tylko pozwala na to stan zdrowia, mogą też opuszczać ośrodek. Wystarczy, że złożą oświadczenie, iż wyjeżdżają na własną odpowiedzialność, i podadzą miejsce pobytu.

– Czy to znaczy, że Czekański często korzystał z takiej możliwości? – Pater poczuł, że dopiero teraz zaczynają się schody. Bardzo strome schody.

– Mniej więcej tydzień przed… przed wypadkiem z Maziarskim przyjechali do niego dwaj z zagranicy.

To zabawne było, bo w pierwszej chwili miałem wrażenie, że ci faceci kłócą się. Potem zrozumiałem, że mówią takim jakimś dziwnym gardłowym językiem, może duńskim. Gdy pojawił się Czekański, zaczęli rozmawiać po niemiecku. A potem wyjechali.