– Cztery lata temu – kontynuował spokojnie Pater.

– Znana aktorka serialowa Arletta Kosińska. Jej twarz jak nadmuchany pomidor, pełna guzów i wybrzuszeń. Jej zdjęcia w „Fakcie" i w „SuperExpressie". Obok zdjęcia pańskiej osoby. Aktorka mówi: „To rzeźnik!" Pan na to: „Nie zastosowała się do moich wskazówek". I kto tu ma rację?

– Przez trzy tygodnie powinna była unikać ostrego słońca – Libling powiedział to znacznie głośniej.

– Wtedy było cholernie gorąco, tak jak teraz. – Pater pomyślał, że sztuczna ogłada parowała z dyrektora szybciej niż pot. – No i ona na te trzy tygodnie położyła się przy swoim basenie! Z chlorowaną wodą! A przecież mówiłem, tyle razy powtarzałem tej idiotce, by chloru unikała i stosowała moje preparaty.

– „Rzeźnik z Milanówka" dyrektorem „Edenu"! Nie podobała się duszna atmosfera warszawki, co? – Pater z przyjemnością rozciągał sylaby. – Najpierw zniszczył pan twarz znanej aktorce, a teraz opiekuje się naszymi drogimi seniorami! Czy niekompetentny chirurg plastyczny może być kompetentnym opiekunem ludzi starszych? Tak, drogi panie Libling, jeden mój telefon sprawi, że takie tytuły pojawią się w gazetach. A w ślad za tymi artykułami rozdzwoni się na pańskim biurku telefon. Wystarczy?

– Wystarczy do czego? – ponowił pytanie Libling, a kontury jego szczęki stały się równie ostre, jak kanty jego spodni. – Mam w dupie pańskie brukowce. Moi klienci i ich rodziny nie czytają takich gazet.

– No ładnie. Wzgardliwym milczeniem pominę wulgarne słownictwo. W pańskiej wypowiedzi zainteresowało mnie inne zjawisko językowe. Zjawisko natury semantycznej. Nie „pacjent", nie „pensjonariusz", ale „klient". Pójdę za pańskim określeniem. Tutaj mam

– Pater dotknął żółtej plastikowej teczki – spis wszystkich pańskich klientów. Dostałem go od przyjaciela z ABW. Wie pan, co zrobię z tą listą? Wyślę ją mojemu znajomemu, który w Oliwie otwiera pensjonat podobny do pańskiego. Nie nazwie go „Eden". Ta nazwa jest zbyt okrutna. Nazwie go „Złoty Liść". Pewnego dnia

– Pater napawał się lękiem Liblinga – szef „Złotego Liścia" wyśle wszystkie dawne i przyszłe artykuły o „Rzeźniku z Milanówka" rodzinom pańskich klientów. Wystarczy? Pan lubi określenia z branży marketingu. To się nazywa „czarny piar". Wystarczy?

– To się nazywa szantaż. Ale wystarczy – mruknął Libling. Pod pachami jego lnianej marynarki widoczne były ciemne plamy. Mogły być już wcześniej, ale Pater wolał wierzyć, że pojawiły się dopiero teraz, gdy użył jako argumentu „Złotego Liścia".

– A teraz odpowiem na pańskie uporczywe pytanie. – Pater uśmiechnął się szeroko. – To wystarczy, aby pan wyraził zgodę na wszelkie moje poczynania w pańskim pensjonacie. Od jutra. Od samego rana. Wystarczy, aby pan nie pisnął ani słowa ABW. Mało tego, aby mnie pan krył przed ABW. Mam tam kolegów – znów zamachał żółtą teczką – ale z większością nie lubimy się za bardzo. Wystarczy, prawda?

– Już powiedziałem – wysyczał Libling. – Nie słyszałeś, ty skurwysynu? – Bezgłośnie zadrżały mu wargi, po czym ruszył gwałtownie w stronę swojego sztucznego raju.

Pater wsiadł do samochodu z ledwie słyszalnym westchnieniem ulgi. Otworzył żółtą plastikową teczkę i po raz drugi dzisiaj przeczytał schowany tam dokument. Było to podanie o urlop, pozytywnie zaopiniowane przez komendanta Cichowskiego.

Gdańsk, 23.06.2006, 20:15

Postanowił, że zostawi samochód przy placu Obrońców Poczty Polskiej. Na siedzeniu pasażera leżała kartka napisana przez doktora Marcińca. Raz jeszcze popatrzył na zanotowane nazwisko. Tak, Marciniec miał rację. Pater nigdy by nie pomyślał, że właśnie ten człowiek jest specjalistą od ran symbolicznych.

Kilka porywistych podmuchów wiatru zapowiadało zmianę pogody, podobnie jak łupanie w skroniach, z którym Pater, nazywany już na studiach „Meteopaterem", zupełnie sobie nie radził. Nadkomisarz postanowił się przejść. Nad dachem kościoła Świętej Katarzyny, spalonym w niedawnym pożarze, unosiło się kilka chmur, które w świetle zachodzącego słońca przypominały żarzące się wciąż ogniska. Po kilkunastu minutach był na miejscu.

Sam nie wiedział dlaczego, ale zamiast pójść na plebanię, skierował się do głównego wejścia. Drzwi kościoła były otwarte, ale żeby dostać się do środka, trzeba by sforsować olbrzymią kratę, jakiej nie powstydziłby się skarbiec Narodowego Banku Polskiego. Obcym wstęp wzbroniony – pomyślał Pater. Sam czuł się obcym w tym miejscu od dwunastego roku życia, gdy umarł jego ojciec. Bóg nie dotrzymał słowa – mówił potem. Uważano go za czarną owcę w wierzącej rodzinie, nikt nie domagał się od niego, by był ojcem chrzestnym lub świadkiem na ślubie, a zdarzało się także, że pomijano go nawet przy zaproszeniach na komunie licznych bratanic i siostrzeńców.

– Dzień dobry, komisarzu. – Pater nie usłyszał zbliżających się kroków. – Po mszach zamykamy. Takie czasy – powiedział zwalisty mężczyzna w sutannie.

Wiek księdza Jana Plewniaka był trudny do określenia. To samo Pater wielokrotnie słyszał o sobie. Ponoć ludzie pracujący w mundurach i służbowych uniformach zatracają rysy osobowe, a ich biografie wtapiają się w historię instytucji. Pater niezwykle rzadko wkładał mundur, a jednak w jego rysach była pewna nijakość. Przynajmniej tak uważał. Znakiem szczególnym księdza Plewniaka były natomiast dłonie. Ruchliwe i wielkie jak góralski chleb.

– Nic się pan przez te lata nie zmienił – szepnął ksiądz, gdy usiedli przy kawie na plebanii kościoła Świętego Mikołaja. Osiem lat temu Pater prowadził sprawę zabójstw w środowisku kleryków na Wybrzeżu, wtedy się też poznali. Gdy po latach zadzwonił do proboszcza, nie musiał się przypominać. Ksiądz najwyraźniej pamiętał też, by zwracać się do Patera per pan. Z kolei nadkomisarz nie przypominał sobie, by Plewniak zdradził się przed laty ze swoją wiedzą w dziedzinie antropologii. Ale wówczas nie było takiej potrzeby. Wyglądało jednak na to, że nadkomisarz został dziś skierowany do właściwej osoby. Świadczyła o tym choćby półka z książkami, wśród których na centralnym miejscu stały dzieła zebrane Bronisława Malinowskiego.

– Nie gorszy to parafian? – Pater skinął głową w kierunku półki.

– Co? Ach, Życie seksualne dzikich! – Plewniak się uśmiechnął. – Nie, ci, co znają mnie dobrze, wiedzą o moich zainteresowaniach. No to widzę – ksiądz strząsnął popiół z papierosa – że profesor Czekański znalazł się w centrum uwagi.

Pater opowiedział o zniknięciu w „Edenie", choć większość szczegółów pozostawił dla siebie. Powiedział też o rozmowie z Marcińcem, o skalpie, czaszkach i toastach. Na krótko powrócił obraz wytatuowanej róży na opalonym ciele, ale o tym już nie wspomniał.

– Wszystko się zgadza, a tak na marginesie, bo to też pana pewnie zaciekawi, doktor Marciniec to mój parafianin – odrzekł Plewniak. – Dodajmy do tego jeszcze czaszkę po angielsku, czyli skull, oraz po szwedzku – brzmi to bodaj skalle. Do dziś w Skandynawii można spotkać ludzi, którzy praktykują stary zwyczaj: gdy piją toast, patrzą w oczy, a drugą rękę kładą na sercu, na znak, że nie mają wrogich zamiarów. Jakkolwiek z czaszek wrogów już się nie pije – dodał Plewniak.

– Jak ksiądz poznał profesora Czekańskiego?

– Byłem jego studentem. – Widząc zdziwienie w oczach Patera, dodał: – Studiowałem antropologię kultury. To kierunek studiów często wybierany przez tych, którzy chcą być misjonarzami. Mnie ostatecznie… – zawiesił głos -…pisana była inna droga, zresztą moim marzeniem była Afryka, a Czekański to specjalista od sekt w Europie i Ameryce Północnej. Zresztą miał co robić…

– Nigdy nie sądziłem, że to jakiś poważny problem.

– Pater bez przekonania kręcił głową. Przypomniał sobie zjazdy wikingów, dużo krzyku i bieganiny w skórach, których cena wielokrotnie przekraczała policyjną pensję. Pamiętał, że niektórzy wikingowie mieli nawet skórzane etui na telefony komórkowe, co utwierdzało go w przekonaniu, że ta cała zabawa dotyczy głównie biznesmenów spragnionych wrażeń po godzinach.