Woda spływała z wanny powoli, lada dzień trzeba będzie wezwać hydraulika. Pater mył zęby, wypluł pastę zmieszaną z krwią z podrażnionych dziąseł i znów pomyślał o wykrwawiającym się latami małżeństwie. To, że Iza wytrwała z nim kilkanaście lat, miało wszelkie znamiona cudu. Przynajmniej takiego zdania była rodzina żony, jego matka oraz przyjaciele, z których jeden ostatecznie okazał się nad wyraz pomocny w leczeniu małżeńskich stresów i ocieraniu kobiecych łez. Tamtego listopadowego dnia nadkomisarz obiecał sobie dwie rzeczy. Że wraz z żoną i ostatnim trzaśnięciem drzwi zniknie z jego słownika wyraz „syf" i wiele podobnych, kojarzących się z ostatnimi latami bezlitosnych małżeńskich zapasów, pozbawionych wszelkich reguł. I że nigdy już nie zwiąże się z nikim na stałe. Nawet gdyby błagała go o to Angelina Jolie.

Pater był, w nastroju, który doktor Kwieciński nazywał syndromem karawaniarza. Liryczna drapieżność muzyki zrobiła jednak swoje. Zadziałała. Pozbył się myśli, że kłopoty to jego specjalność i że ma na nie wyłączność. Pater miał tylko starą wykładzinę, koledzy mieli także starzejące się żony i wieczne problemy. Nagle zaczął myśleć o czymś innym. Zwłaszcza dwie myśli – wzajemnie się wykluczające – przepływały mu szybko przez głowę i zawracały pędem. Golił się powoli, aby nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, które wyzwoliłyby całe fale potu. Charlie Haden swym dyskretnym kontrabasem podkreślał parny bezruch rozpoczynającego się dnia. Profesor Jan Czekański. Dwie myśli: zabił – nie zabił. Zniknął po śmierci Maziarskiego. Był ostatnim człowiekiem, który widział Maziarskiego żywego. Znawca ran symbolicznych i pseudoinwalida na wózku, z farbowanymi na siwo włosami i z doskonale rozwiniętymi mięśniami nóg.

Anonimowe esemesy do Czekańskiego. Nieumiejętnie udawany młodzieżowy slang. Anonimowy szantażysta. Może to on? Może on jest podwójnym mordercą. Zabił – nie zabił.

W senne kalifornijskie bulwary jazzowego kwartetu wdarł się łkający, wysoki dźwięk. Powtarzał się regularnie i był coraz silniejszy. Pater zdecydowanie pociągnął maszynką od grdyki ku podbródkowi. Otarł twarz z mydła i ruszył do pokoju. Na małym ekranie telefonu migotał nieznany Paterowi numer. Policjant wyłączył Hadena, podniósł słuchawkę i rzucił krótko, upodabniając głos do gwałtownego warknięcia:

– Pater.

– Dzień dobry – usłyszał znany sobie głos. – Mówi Wasylewski. Nie obudziłem pana?

– Nie – odparł Pater, próbując skojarzyć usłyszane pierwszy raz w życiu nazwisko. Nie udało się. Ślepe asocjacje. – Nie – powtórzył niepotrzebnie i bezradnie.

– Właśnie skończyliśmy nieoczekiwaną nocną partyjkę brydża – kontynuował nieznany rozmówca o znanym głosie. – Wie pan, jak to jest. Najczęściej gracze niewiele wiedzą o sobie. Tylko o mnie każda kelnerka, nawet dopiero co przyjęta do pracy w „Mandarynie", wie wszystko. A to dlatego, że mam charakterystyczną aparycję…

– No tak… – Pater przerwał rozmówcy. Przeżył olśnienie, gdy głos z nazwiskiem w końcu połączyły mu się w całość. To świetnie ze sobą koresponduje. Niezwykły człowiek o niezwykłym nazwisku. Jezus z Oliwy nazywał się Wasylewski. Profesor Wasylewski. Przez „y", a nie banalne i powszechne „i". Jak jakiś ukraiński watażka, wolny jak wiatr w stepie, nie jak androginiczna Wanda, sowiecki pionek ze Związku Patriotów Polskich. Za dużo profesorów. Jeden jest hazardzistą, drugi – podejrzanym.

– Mało o sobie wiemy – powiedział Pater. – Ma pan rację. A pan wie, jaki jest mój zawód?

– O tym też wie każda kelnerka w „Mandarynie" – roześmiał się Jezus z Oliwy. – A zwłaszcza każdy taksówkarz spod „Mandaryna". Niejeden odwoził pana do pracy po nocnym „holdemku". Proszę posłuchać. W brydża grałem z Dzięciołem przeciwko pewnemu Szwedowi i tłumaczowi Szweda. Nie lubię brydża. Dużo kombinowania, małe stawki… Tym razem stawki były bardzo wysokie. Pięć stów za jednego impa, wie pan z pewnością, co to jest. Tych dwóch widziałem po raz pierwszy w życiu. Widać, że grali ze sobą od dawna. Ten tłumacz – w odróżnieniu od nas, starych wyjadaczy – nie krył się specjalnie ze swoją tożsamością. Przedstawił się jako skandynawista z uniwersytetu. Doktor Przemysław Marciniec. Pamiętając o pana prośbie, zagadnąłem go, czy zna profesora Czekańskiego. Otóż zna go, nawet bardzo dobrze. Wie o nim sporo i nie przepada za nim. Zapytałem, czy mogę pana z nim skontaktować. Zgodził się chętnie. Dziś od rana egzaminuje studentów, a w południe wyjeżdża na stypendium do Uppsali. Powiedział, że może pan do niego przyjść na egzamin. I rozstaliśmy się koło siódmej.

– Dziękuję panu bardzo – powiedział Pater i nie odkładał słuchawki.

Niechcący uruchomił pilotem wieżę. Włączył się pierwszy utwór z płyty Hadena. Rozległa się muzyka czołówki firmy Warner Bros. Był to fragment filmu Wielki sen Hawksa z 1946 roku z Bogartem w roli głównej. Pater nacisnął klawisz „pauza". Przez chwilę milczał.

– Do widzenia – odezwał się w końcu Jezus z Oliwy.

– Proszę poczekać – powiedział cicho Pater – mam jeszcze jedno pytanie. O siódmej skończył pan całonocnego brydża. A dzwoni pan do mnie dwie godziny później. Dlaczego nie zadzwonił pan od razu? Mógł pan przecież zadzwonić o siódmej, pójść do swojego nieodległego apartamentu z widokiem na morze i od godziny odsypiać zwycięstwo przy okrzykach mew. A pan godzinę czuwał i zadzwonił do mnie dopiero teraz. Dlaczego?

– Czy ja wiem? – Po tym retorycznym pytaniu zapadła cisza, przerywana wrzaskiem mew. – Może nie chciałem pana zrywać tak wcześnie?

– Odczuł pan litość dla pokonanego przeciwnika, co? Chciał mi pan jakoś zrekompensować moją przegraną w poniedziałek? Nie chciał pan mnie zrywać tak wcześnie… Tak czy inaczej, bardzo panu dziękuję.

– Nie sądzę, żebym był zdolny do takiej rekompensaty – odparł chłodno matematyk. – Nie jest pan wcale taki przenikliwy. Po grze nie udałem się do mojego mieszkania. A te mewy nie krzyczą nad moim tarasem. Teraz spaceruję. Chciałem z kimś porozmawiać. Z kimkolwiek. I nadarzyła się okazja, by po brydżu z Marcińcem zadzwonić do pana.

– Gdzie pan jest? – Pater poczuł dziwny niepokój.

– W drodze do Wejherowa – odparł Wasylewski – nie lubię grać w brydża. Zwłaszcza przeciwko rezerwowemu zawodnikowi reprezentacji Szwecji.

Po tych słowach Jezus z Oliwy się rozłączył. Pater zwolnił klawisz „pauza".

– My name is Marlowe – powiedział Humphrey Bogart.

Gdańsk, 23.06.2006, 9:00

Egzamin z języka szwedzkiego, Swedex na poziomie B2, odbywał się w sali wykładowej katedry skandynawistyki w kompleksie uniwersyteckim przy ulicy Wita Stwosza. Uczestniczyło w nim kilkanaście studentek. Jedna z nich, Ewelina Kucaj, siedziała w pierwszej ławce, przed biurkiem doktora Przemysława Marcińca, i zupełnie nie mogła się skoncentrować. Winne było temu gadulstwo wykładowcy, a nie – jak sądził on sam – jego uroda i uwodzicielski zapach wody toaletowej „Gucci Rush", Marciniec kilka miesięcy temu zmienił image i usiłował okularami o ciemnożółtych szkłach oraz krótko przyciętym, gęstym zarostem upodobnić się do dojrzałego George'a Michaela. Efekt tych zabiegów fryzjerskich nie porażał podobieństwem i wywoływał szydercze komentarze studentek. Zamiast pop-gwiazdora widziały one bowiem czterdziestolatka „o urodzie przepitego Cygana". To ostatnie sformułowanie było autorstwa Eweliny Kucaj i zrobiło prawdziwą furorę wśród koleżanek. Jej wymiernym świadectwem było nadanie doktorowi Marcińcowi przydomka Cygan.

Dzisiejszego poranka Marciniec objawił bardzo dobry humor. Najpierw rzucał wątpliwymi dowcipami o egzaminach, wykładowcach i studentach, a potem – kiedy już rozdał arkusze egzaminacyjne i zaczął mierzyć czas – wdał się w cichą, przerywaną śmiechem rozmowę ze współegzaminatorem, doktorem Fredrikiem Fröglandem z Uppsali. Ponieważ rozmawiali po szwedzku, Ewelina Kucaj zwątpiła w swoją znajomość tego języka i popadła w chwilową depresję. Rozumiała bowiem słowa, ale nie rozumiała, o czym obaj wykładowcy rozmawiają. Wśród szwedzkich wyrazów niezmiennie pojawiało się angielskie bridge.