Studentka demonstracyjnie wyjęła z torebki odtwarzacz MP3 i założyła słuchawki na uszy. Odetchnęła z ulgą. Zamiast jakiegoś tajemniczego żargonu usłyszała wariację DJ Tiesto na temat Vivaldiego. Marciniec i Frögland o tyle zwrócili uwagę na nieregulaminowe zachowanie studentki, że ściszyli głosy i zaczęli rysować na kartkach jakieś wykresy. Ewelina Kucaj poświęciła się całkowicie rozwiązywaniu testu.

Mijały minuty, kwadranse. O godzinie dziesiątej studentka skończyła liczyć wyrazy, których użyła w szwedzkim wypracowaniu na temat dyskryminacji kobiet w Polsce, zdjęła z uszu słuchawki i spojrzała na doktora Marcińca. Nie było już obok niego Szweda, nie było też kartek z dziwnymi napisami. Był natomiast jakiś szpakowaty facet w wygniecionej koszuli i spranych dżinsach. Cygan rozmawiał z nim scenicznym szeptem.

– Wie pan, wyraz angielski scalp – wywodził doktor – który znaczy „skalp" lub „skalpować", jest spokrewniony ze szwedzkim słowem skal, które znaczy „na zdrowie" i używane jest podczas spełniania toastów. Dziwi to pewnie pana. Co ma wspólnego skalpowanie z toastem? Otóż bardzo wiele. Wikingowie pili miód, wino lub piwo z czaszek pokonanych wrogów. Czaszki to były ich kielichy. O tym samym może świadczyć pokrewieństwo polskich słów czaszka, czasza i podczaszy, który, jak pan wie, był osobą napełniającą kielichy.

– Czy profesor Czekański o tym wszystkim wiedział? – zapytał szpakowaty mężczyzna zmęczonym głosem.

Ewelina Kucaj poczuła na sobie jego wzrok. Doskonale wiedziała, że zatrzymał się on na róży wytatuowanej na jej ramieniu, a potem natychmiast przeskoczył na drugie ramię, na antykoncepcyjny plaster – jej dumne wyznanie, symbol wolności i nienawiści do patriarchalnej cywilizacji.

– On nie mógł tego nie wiedzieć! – Sceniczny szept Marcińca zapałał oburzeniem na naiwność laika. – Profesor Jan Czekański był jednym z najwybitniejszych znawców współczesnych sekt neopogańskich i tajemnych rytuałów. Zajmował się antropologią kulturową. Znawca problematyki ran symbolicznych. Medyk i etnolog w jednej osobie. Biegły sądowy współpracujący z trzema europejskimi wymiarami sprawiedliwości. Visiting professor trzech europejskich uniwersytetów On wiedział wszystko.

– Czy mógłby pan mi przybliżyć, o co chodzi z tymi ranami symbolicznymi? – Pater znów kontemplował wytatuowaną różę.

– To nie moja specjalność. – Skandynawista milczał przez dłuższą chwilę. Paterowi wydało się nieprawdopodobne, że ten człowiek potrafi milczeć dłużej niż trzy sekundy.

Marciniec sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła.

– Dam panu namiar na kogoś, kto panu o tym powie. Może się pan nieco zdziwi… To nowy telefon – doktor podniósł głos do scenicznego szeptu i jednocześnie dźwignął komórkę w górę jak relikwię – nie nauczyłem się go jeszcze dobrze obsługiwać… O mam… On zresztą zna Czekańskiego.

Studentka z różą pomyślała kolejny raz tego dnia, że „przepity Cygan" to zbyt uprzejme określenie tego buraka, który w podniesionej ręce ostentacyjnie trzymał telefon komórkowy. Marciniec przypominał teraz karykaturę Statui Wolności w białym T-shircie, zdecydowanie zbyt opiętym.

– A jaki on był jako człowiek? – zapytał rozmówca Cygana.

– Panie nadkomisarzu… – Słysząc zniecierpliwiony głos wykładowcy, Ewelina Kucaj nastawiła ciekawie uszu. – Mało to panu opowiedziałem o jego ekscesach, skargach na niego składanych przez studentów, o tych wszystkich zadymach?

– Co pan rozumie pod słowem „zadyma"? To bardzo nieprecyzyjne określenie. Wykładowca uniwersytecki powinien umieć precyzyjnie definiować znaczenie słów. Pan, jako filolog, na pewno to potrafi.

– Powiem panu krótko. – Marciniec wskazał wzrokiem studentkę Kucaj. – Wiele osób wiele by dało, by matka Czekańskiego używała takiego plastra jak ta panna. Niestety…

– Niestety, w latach trzydziestych, o ile wiem, najpopularniejszym środkiem antykoncepcyjnym była aborcja – wtrącił się nadkomisarz.

– Niewielu by było przeciwko aborcji, gdyby usunięte płody miały wyrastać na ludzi podobnych do Czekańskiego – skandynawista powiedział to bardzo poważnie.

Ewelina Kucaj spojrzała na niego wściekłym wzrokiem. Bardzo się jej nie podobało, że głupim bajdurzeniem przeszkadzał studentom piszącym ważny egzamin. Jeszcze mniej podobał się jej kategoryczny ton, z jakim ten pewny siebie, wiecznie zalatujący alkoholem seksista miał czelność wypowiadać się o czysto kobiecym problemie aborcji. A najmniej – słowo „panna" pod swoim adresem.

Dom Seniora „Eden", 23.06.2006, 11:35

Jarosław Pater zatrzymał swoją corollę na poboczu wysypanym czarnym żwirem. Wiał lekki wiatr i gałęzie sosen zmieniały nieustannie kształt plam słońca na dachu samochodu. Pater tak zachłannie wdychał suchą, żywiczną woń rozgrzanego lasu, że na moment stracił kontrolę nad oddechem. Sosnowy zapach był dla niego antidotum na mdlące wyziewy zapchanych zsypów w bloku, na tanie dezodoranty pod pachami graczy w „Profesjonale", na tłustą, lepką woń rozgrzanego asfaltu.

Otworzył kartonową teczkę, leżącą na siedzeniu obok. Były w niej kserokopie akt oraz raportów, w których policjanci z toporną, lecz nienaganną precyzją rejestrowali prawdziwe i mrożące krew w żyłach historie, jakich było wiele w dużych i małych miastach. W teczce były opisy dwóch takich. Oto niejaki Marcin Ryba pobił żonę za domniemaną zdradę, a po chwili usiłował uspokoić wrzeszczącego dwuletniego syna, wkładając jego głowę do akwarium. Oto niejaka Adela Woźniak nie zablokowała odpowiednio wózka inwalidzkiego i spadała długo z kamiennych schodów, a miała tyle ran, że można było śmiało postawić hipotezę, iż każdy twardy stopień zostawiał na jej starczym, miękkim jak gąbka ciele sine, nabiegłe krwią pamiątki, a każdy ostry kant gruchotał lekkie kości, podziurawione osteoporozą. Wiele było takich historii, a na ogół zdarzały się one w dużych i małych miastach. Jednak te dwie wiązały się z tym samym miejscem, wcale niezurbanizowanym, miejscem zachwalanym w internecie jako „prawdziwie rodzinny Dom Seniora", jako „cicha świątynia zasłużonego odpoczynku po młodości, pełnej wybuchów szlachetnego entuzjazmu, i po wieku średnim, wypełnionym spokojną, upartą pracą". W tej oazie w ostatnim roku znaleziono u stóp bocznych schodów staruszkę z wykręconą głową. To tutaj korytarzami przechadzał się pielęgniarz o imponującej posturze, której nie powstydziłby się dżudoka Paweł Nastula. Zmarła staruszka nazywała się Adela Woźniak, pielęgniarz – Marcin Ryba, a Dom Seniora – sądząc po nazwie „Eden" – był przedsionkiem raju.

Pater schował kserokopie raportów i akt z powrotem do teczki. Powachlował się nią, a potem kilkakrotnie wybił na kartonie rytm standardu Paula Desmonda Take Five. Następnie wyjął ze schowka jeszcze jedną teczkę – żółtą, plastikową.

– Jaka piękna pogoda! – Usłyszał głos doktora Liblinga. – Dzień dobry, panie nadkomisarzu. Właśnie przechadzałem się po lesie przed spotkaniem z panem. Pan również rozkoszuje się tym cudownym powietrzem?

Dyrektor stał koło samochodu. Miał na sobie letni lniany garnitur, niebieską koszulę i granatowy krawat z wyciskanymi łezkami. Jego stopy w jasnych skarpetach spoczywały w lśniących brązowych butach, które były wykwintnym mariażem sandałów i ostronosych trzewików. Pater wysiadł z auta.

Po dobroci czy z grubej rury? – zadał samemu sobie pytanie i natychmiast się zganił za myślowy kolokwializm. Spojrzał Liblingowi głęboko w oczy. Były zmrużone i spokojne, dwie szpary pomiędzy fałdą czoła a kwadratową szczęką, pociągniętą ciemnym konturem zarostu. Oczy pełne spokojnej i niewzruszonej pogardy. Pater spojrzał na buty Liblinga i podjął decyzję.

– „Rzeźnik z Milanówka" – powiedział cicho. – „«Always Beautiful››. Klinika dla Ludzi Młodych w Każdym Wieku". Wystarczy, czy mam jeszcze coś dopowiedzieć?

– Wystarczy do czego? – Z twarzy Liblinga nie schodził uśmiech. – Już wczoraj pokazywał mi pan te artykuły z brukowców. Nie zrobiły na mnie większego wrażenia.