– Ładnie tak podsłuchiwać! – ryknął rudowłosy, odsłaniając drobne, lecz ostre zęby, jakby przyklejone do różowych dziąseł.

– Panowie, już wszystko zapomniałem – Jureczek złożył błagalnie ręce. – Musiałem zebrać te puszki. Z renty nie wyżyję… Mnie to nic… Proszę, proszę… Rany boskie, rany boskie, panowie…

– Ja ci to wszystko wybiję z głowy, co słyszałeś!

– Rany boskie!

Wieloch chwycił Jureczka mocno za gardło i nic sobie nie robił z jego zaklinania na boskie rany. Po chwili Jureczek gryzł piasek, liczył kopniaki i po raz pierwszy w życiu był pewien, że wielką mądrość życiową zawierało jedno z wileńskich przysłów, często cytowanych przez jego nieżyjącą mamusię. Przysłowie brzmiało: „Ryży, zyzy, kuternoga nie boi się Pana Boga".

Dom Seniora „Eden", 26.06.2006, 11:45

Ściany falowca, w którym mieszkał, rozgrzane były do granic wytrzymałości. Pater wyobrażał sobie, że wielka płyta żarzy się, osiągając intensywną czerwień zachodzącego słońca. A z pewnością osiągnęłaby taką barwę, gdyby nie tynk, brudny, odrapany i podobny do strupów na ciele bezdomnego. Kilka dni temu agregat w lodówce zaczął wydawać głośne, niskie pomruki i nadkomisarz czekał już tylko na tę chwilę, gdy wysłużona chłodziarkozamrażarka całkiem odmówi posłuszeństwa. Poranek spędzony na plaży sprawił, że poczuł się głodny. Od trzech lat nie jadał śniadań, ale teraz wbrew swoim zwyczajom otworzył lodówkę i wyjął dwie parówki, na opakowaniu nazwane „kiełbasą homogenizowaną".

Z odtwarzacza dobiegał agresywny głos Hugh Cornwella i dudniła gitara basowa. A może, pomyślał, pochłaniając ostatni kęs kiełbasy homogenizowanej, wszystko jest o wiele prostsze? Może zabójstwo Maziarskiego i zniknięcie Czekańskiego nie mają nic ze sobą wspólnego? Może profesor, znany ze swojej ekscentryczności, wyjechał i przedłużył sobie pobyt, nie powiadamiając o tym nikogo? A może po prostu wyszedł, przewrócił się, stracił pamięć i błąka się gdzieś po przytułkach i darmowych jadłodajniach? Ostatnia ewentualność była mało prawdopodobna – najpewniej ci z ABW wzięli ją pod uwagę jako potencjalne miejsce pobytu Czekańskiego po nieszczęśliwym wypadku. Na pewno przeczesali też wszystkie szpitale. A może po prostu ABW odnalazła specjalistę od ran symbolicznych i trzymała ten fakt w tajemnicy. Choćby po to, by nie narazić profesora na jakieś niebezpieczeństwo.

No more heroes any more – wokalista The Stranglers powtarzał najbardziej znany fragment piosenki. Czekański, Maziarski, „Rzeźnik z Milanówka", oprawca Ryba, sekciarze, ludzie skrzywdzeni przez profesora… No more heroes – pomyślał Pater. A może był ktoś jeszcze? Ktoś, o kim dotychczas nie pomyślał.

Pater odgonił wspomnienia poranka i nacisnął klamkę. Libling czekał na nadkomisarza w swoim gabinecie.

– Mam tu co nieco dla pana – podał zapisane odręcznie dwie kartki. – Jak pan wie, nie mam komputera, ale starałem się, jak mogłem.

Równiutkim pismem biegły nazwiska Ryby, Joanny Radziewicz i kilka innych, których Pater nie znal. Na liście znalazł się Marian Hoży. Przy tym nazwisku był dopisek, że na początku miesiąca odwiedziła go córka Beata. Pater przypomniał sobie rozmowę między trzydziestolatkiem w garniturze i jego dwukrotnie starszą kopią. Wtedy chyba padło też to imię. A może tamta to była Basia? Nieważne. Może nieważne. Pamięć zawodzi i pracuje na zwolnionych obrotach jak agregat w lodówce. Kolejne nazwisko. Jadwiga Duraj. Brak adnotacji o odwiedzinach. Podobnie w przypadku Kazimierza Janiaka. Najwyraźniej, wbrew opowieściom Liblinga, ruch nie był w „Edenie" zbyt duży, a luksusowe miejsca hotelowe nie zawsze były zajęte. Trzeba przyznać – pomyślał Pater, wpatrując się w listę – że dyrektor tym razem się postarał. Na drugiej kartce znalazły się nazwiska tych pensjonariuszy, którzy przewinęli się przez dom jesieni życia w ostatnich trzech latach. Wśród nich figurowała Adela Woźniak.

– Z jakich powodów pańscy klienci rezygnowali z waszych usług? – Pater wciąż szukał znajomych nazwisk, ale żadne z nich, z wyjątkiem nieszczęśliwie zmarłej staruszki, nie wywoływało w nim skojarzeń.

– Rozumiem, oczywiście, pańską insynuację – powiedział Libling. – Otóż nie narzekali na standard obsługi. Na ogół ceny okazywały się barierą nie do przekroczenia i wybierali tańsze miejsca. A zarazem – Libling zawiesił głos – na ogół gorsze miejsca. Jeden z moich klientów wrócił do rodziny, ale nie oszukujmy się, w ośrodkach takich jak ten ruch w zasadzie odbywa się tylko w jedną stronę.

– A co z Czekańskim? Rozumiem, że przypomniał pan sobie, dokąd wybrał się ze swoimi duńskimi przyjaciółmi.

– Jak już panu mówiłem, nic z tego gardłowego szczekania nie zrozumiałem. – Libling zaśmiał się, zadowolony z charakterystyki, jaką wystawił nieznanemu językowi. – Niemieckiego nie znam, ale w ich rozmowie padało słowo Odyn, a chyba także Odense.

– Miasto Hansa Christiana… – mruknął Pater.

– Czyje?

– Nieważne. Ale nazwa Odense rzeczywiście ma jakiś związek z bogiem Odynem. Chciałbym teraz porozmawiać z… – Pater zerknął na kartkę z nazwiskami -…z panią Duraj oraz panami Hożym i Janiakiem.

– Obawiam się, że z tym ostatnim to pan nie porozmawia. Jest sparaliżowany. Nie mówi. A jeśli chodzi o panią Jadwigę… zapowiem, że chce się pan z nią widzieć. Miałaby mi za złe, gdybym nie uprzedził jej o wizycie składanej przez mężczyznę. – Libling znów zachichotał i wstał.

Wyszedł z pokoju, a Pater myślał o odporności tego człowieka, który potrafi pozyskiwać klientów, zbierać siły po kolejnych niepowodzeniach i lądować jak kot na cztery łapy.

Dom Seniora „Eden", 26.06.2006, 12:40

Na niewielkim stoliczku stał dzbanek i dwie filiżanki. Jadwiga Duraj najwyraźniej była już przygotowana na przyjęcie gościa. Jej kościste palce zakończone były długimi paznokciami w jaskrawej czerwieni. Szminka miała kolor karmazynu. Największe wrażenie na Paterze wywarły jednak rzęsy. Były mocno pociągnięte, niemal sklejone tuszem. Nadkomisarzowi wydawało się, że rzęsy są uwalane mazutem albo że spotkała je jakaś inna ekologiczna katastrofa.

– Proszę, niech pan usiądzie – szepnęła. – To dla mnie ogromna przyjemność – dodała, a Pater uzmysłowił sobie, że ułożenie platynowych włosów, ich kolor, bez wątpienia efekt stosowania farby – przypominają fryzurę Marilyn Monroe i innych aktorek z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.

– Jest mi również bardzo miło – szepnął Pater i przedstawił się. – Pracuję w Komendzie Wojewódzkiej Policji. Jesteśmy zaniepokojeni zniknięciem profesora Czekańskiego. Chciałbym zadać pani kilka pytań w tej sprawie.

– Dla mnie odwiedziny to prawdziwe wydarzenie. W dodatku odwiedziny przystojnego policjanta… – zatrzepotała mazutem i zetknęła ze sobą czerwone paznokcie obu rąk.

– Czy mam rozumieć – Pater poczuł się nieswojo – że nikt pani nie odwiedza?

– Synku… – Na twarzy Jadwigi Duraj zagościł wystudiowany, powściągliwy uśmiech Lauren Bacall albo jakiejś innej gwiazdy kina sprzed półwiecza. – Niech pan się nie gniewa, że tak do pana mówię, dobrze?

– Znów ten sam uśmiech. – A niby kto miałby do mnie przyjechać? Moja córka opuściła Polskę w stanie wojennym. Zostawiła tu męża i córeczkę. Teraz ma nowego męża i kolejną córeczkę. A ja mam od niej pieniądze jako rekompensatę za nagłe zniknięcie i, być może, za wyrzuty sumienia. Choć z tymi ostatnimi bym nie przesadzała.

– A zięć i wnuczka?

– Były zięć. Zabronił wnuczce wszelkich kontaktów ze mną. To miała być kara za to, co go spotkało ze strony mojej córki. Jakbym była czemuś winna. Wtedy, w stanie wojennym, takie historie się zdarzały.

Teraz też się zdarzają, pomyślał gorzko Pater i poczuł ucisk w pęcherzu. Kawa, butelka wody mineralnej i teraz herbata zrobiły swoje.

W łazience Pater oniemiał. Trzy półeczki obok lustra wypełnione były kosmetykami. Perfumy Coco Chanel, obok szampon koloryzujący i farba do włosów „Londa". Rekompensata po stracie córki była większa, niż się spodziewał. I chyba jednak także cena za uciszenie sumienia. Nagły wyjazd na zawsze, zrujnowane życie kilku osób, starzejąca się matka. Może stąd teraz te kosmetyki. Szminki i lakiery do paznokci w różnych odcieniach czerwieni. Dziesiątki bliżej nieznanych Paterowi kremów liftingujących.