– Niech się pan przyzna, oglądał pan moją ekspozycję na półeczkach, prawda?

– Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że ma pani tego aż tyle. – Pater kolejny raz odniósł wrażenie, że rozmowa przybiera zły obrót.

– Synku… – Pater poczuł mdłości. Jeszcze raz usłyszy „synku" i chyba znów uda się do toalety, ale tym razem w innym celu. – Widzi pan? – Staruszka wskazała palcem swój policzek. – Nie widać zmarszczek, prawda? Doktor Borucki mówi, że nie wyglądam na swoje lata…

– Przepraszam, kto? – Pater nerwowo sięgnął po kartki z nazwiskami.

– Doktor Borucki, nasz lekarz.

Nie mam go na liście, pomyślał Pater. Ciekawe, czy Libling pominął go celowo. A jeśli zapomniał, to przecież mógł zapomnieć jeszcze o kimś. No more heroes…

– Porozmawiajmy o profesorze Czekańskim. Znają się państwo chyba bardzo dobrze… – nadkomisarz starał się opanować.

– Nie bardzo. Widzi pan, przez kilka lat zamieniliśmy wszystkiego może z dziesięć zdań. Ale pamiętał o moich urodzinach. Zawsze dostawałam od niego różę. – Na twarzy kobiety zagościł uśmiech, eksponując zmarszczki pod grubą warstwą podkładu, zapewne także liftingującego. Ciekawe, czy ona o nich wie, przemknęło Paterowi przez głowę.

– Czyli mam rozumieć, że to miły człowiek? Pytam, bo krążą o nim sprzeczne opinie…

– Ja nic do niego nie mam, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Szkoda – westchnęła – że on do mnie też nie. To człowiek zajęty nauką.

– A Ryszard Maziarski?

– Świeć, Panie, nad jego duszą – pensjonariuszka niespodziewanie się przeżegnała. – Szkoda go, bardzo miły pan…

– Podobno zaprzyjaźnił się z profesorem Czekańskim…

– Widziałam, jak grają w szachy. Bardzo miły – powtórzyła – chociaż… chociaż raz widziałam, jak się zdenerwował.

– Na Czekańskiego? – Pater starał się, by jego głos brzmiał naturalnie.

– Nie! Na Liblinga. Byli w patio i słyszałam, jak zdenerwowany pan Ryszard mówi, że nie życzy sobie, by bez jego wiedzy ktoś sprzątał mu pokój, bo potem nic nie może znaleźć.

– Libling chyba nie był zadowolony… – Pater próbował wyobrazić sobie tę scenę.

– Nie był. Ale zaprzeczał. Pochylił się nad wózkiem Maziarskiego i mówił, że nikt u niego bez jego wiedzy nie sprzątał.

– Pamięta pani, kiedy to było?

– Czternastego czerwca – staruszka odpowiedziała bez wahania.

– Tak dobrze to pani pamięta? – Pater nie krył zdumienia.

– Wtedy były moje urodziny – odpowiedziała i popatrzyła w stronę, gdzie stał wazon z usychającą różą.

– Więc wtedy pan Ryszard się zdenerwował… Zresztą… – zamilkła na chwilę -…tu nie zawsze było spokojnie.

– Co pani ma na myśli?

Jadwiga Duraj wyciągnęła czerwony paznokieć w kierunku sufitu.

– Tam… – Podniosła głowę. – Tam straszyło.

– Straszyło. – Pater czuł, że zasycha mu w gardle. Efekt wypitej herbaty karmelowej.

– Nade mną mieszkała pani Adela. Może pan o niej słyszał. Sparaliżowana staruszka, która wraz z wózkiem inwalidzkim spadła ze schodów. Słyszał pan?

Pater przecząco pokręcił głową.

– Tam – znów wskazała na sufit – straszyło. Pani Adela nie mogła mówić, była sparaliżowana. A stamtąd dobiegały głosy. No kto mówił, skoro nie mogła to być pani Adela? Rozumie pan? Głosy…

– Powiedziała pani o tym komuś?

– Doktorowi Liblingowi. Ale on nie wierzył. A tam naprawdę ktoś był… Coś panu pokażę. – Podniosła się gwałtownie z fotela i przyniosła teczkę, taką, jakiej używa się do przechowywania dużych rysunków.

– Wtedy wróciłam do rysowania. Stwierdziłam, że mnie to uspokaja.

Pater otworzył teczkę. Zobaczył znajomą fasadę przedwojennego gimnazjum klasycznego. Tylko drugi plan się nie zgadzał. Widniały tam niewielkie krzyże okolone murem, jaki spotyka się na małych przykościelnych cmentarzach. Popatrzył na kolejny rysunek. Nagrobek. Daty 1928-2003. Nazwisko Adeli Woźniak. Kolejny rysunek, nagrobek Jana Czekańskiego z napisem „profesor" i wyrytą sową. Następny nagrobek należał do Mariana Hożego. Prosta, ciemna płyta ze słabo widocznym nazwiskiem.

– Widzę, że profesor i pan Marian Hoży nie mają dat śmierci? – Pater miał duże wątpliwości, czy rozmowa z Jadwigą Duraj nie okaże się zbyteczna.

– To byłoby już niesmaczne – obruszyła się staruszka. Wyjęła kolejny rysunek. – Na moim nagrobku też nie ma daty…

– Po co pani to rysuje? – Pater nie mógł się powstrzymać, by o to zapytać.

– Prywatne egzorcyzmy, synku. Taka moja forma oswajania tego, co przede mną. Tego – raz jeszcze popatrzyła na sufit – co niezrozumiałe…

Na następnym rysunku znów pojawiła się fasada „Edenu". Tym razem w tle, zamiast cmentarzyka, Pater zobaczył niekształtną górę.

– Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz, czy tak? To jakiś kurhan?

– Niezupełnie. – Jadwiga Duraj uśmiechnęła się.

– To wysypisko śmieci. Takie dzikie, ale duże. Znajduje się niecały kilometr od „Edenu". Tak przy okazji, nie mógłby pan coś z tym zrobić? Przecież pan z policji.

– Przykro mi. – Pater wstał. – Ale to nie w naszej gestii. Ale postaram się powiadomić, kogo trzeba – wypowiedział kolejne kłamstwo.

– A co z profesorem? Znajdziecie go?

– Znajdziemy.

Żywego lub martwego. Tej ostatniej myśli Pater nie wyrzekł już na głos. Przypomniał sobie opakowanie Coco Chanel. Czarne prostopadłościenne pudełko ze zdobieniami w kolorze złota skojarzyło mu się z trumną. Z nagrobkami, które oglądał przed chwilą.

Dom Seniora „Eden", 26.06.2006, 14:05

Pensjonariusze Domu Seniora „Eden", zwani oficjalnie „rezydentami", spożywali posiłki albo w pokojach, albo w stołówce noszącej oficjalne miano „restauracji". Inne nieoficjalne nazwy były zabronione, a za ich używanie dyrektor Libling zwolnił niegdyś kilku swych podwładnych. Ostatnimi czasy, w dobie wielkiej emigracji na Wyspy, dyrektor stał się bardziej wyrozumiały wobec personelu. Było tylko jedno słowo, którego użycie oznaczało natychmiastową utratę pracy.

A zatem rezydenci, którzy byli mniej towarzyscy lub też nie chcieli opuszczać serialowych przyjaciół, posiłki dostawali do swych apartamentów, jedli nieuważnie, plamiąc odzież oraz sterylnie czysty parkiet lekkostrawnymi i ekologicznymi produktami. Nie mogli oderwać oczu od plazmowych ekranów, gdzie rozgrywały się zawikłane historie wielkich miłości, gdzie hojnie szafowano przebaczeniem i sprytnie wprowadzano suspens oraz zwiastun kolejnego odcinka w końcowych minutach. Ci rezydenci, których żywiołem była polityka, naprawianie świata lub podrywanie, spożywali posiłki w restauracji. Czynili to równie nieuważnie jak samotnicy, wygłaszając tyrady, rzucając się w wir dyskusji lub zaglądając czule w oczy swych współbiesiadników czy współbiesiadniczek.

Emerytowany pułkownik Marian Hoży należał poniekąd i do jednej, i do drugiej grupy. Pasjami oglądał bowiem seriale, a jednocześnie był „zwierzęciem społecznym", bywalcem restauracji. Za stracony uważał każdy dzień, w którym nie udzieliłby komuś jakiejś dobrej rady, a za określenie jego wypowiedzi jako truizmów był gotów wyzwać na słowny pojedynek. Inni rezydenci z kategorii „towarzyskich" unikali Mariana Hożego jak ognia, ponieważ mieli dość jego wskazówek typu „korzystaj z pomocy innych, ale licz tylko na siebie". Ci bardziej uprzejmi radzili mu spisywanie złotych myśli i poszukanie dla nich wydawcy, ci bardziej bezpośredni – opędzali się od niego bez słowa, nie chcąc ryzykować bolesnych i celnych ripost. Osamotniony, izolowany pułkownik Marian Hoży byłby nieszczęśliwym człowiekiem, gdyby nie jedna jedyna osoba, która jego rad wysłuchiwała cierpliwie i zawsze z tym samym sympatycznym uśmiechem. Był to eks-dyrektor klubu sportowego Orkan Gdynia, osiemdziesięciopięcioletni Kazimierz Janiak. Odporność i duża tolerancja dla mądrości Hożego brała się u Janiaka nie z jego gołębiego serca i empatycznej osobowości. Niegdysiejszy działacz sportowy dotknięty był bowiem paraliżem całego ciała, który nie tylko unieruchomił kończyny, ale również wykrzywił twarz w osobliwy uśmiech, przez wszystkich – z wyjątkiem Hożego – uważany za drwiący i złośliwy. Spojrzenie Janiaka rzekomo było nieprzyjemne. Argumentując w ten sposób, okazywali jednak dużo zlej woli, ponieważ jego oczy były zawsze przysłonięte powiekami. Jeśli w coś się wpatrywały, to chyba w głąb duszy działacza. Do Kazimierza Janiaka idealnie pasowało jedno z określeń, którego personel używał po cichu i bojaźliwie, było bowiem zagrożone – mimo wielkiej emigracji za kanał La Manche – natychmiastową utratą pracy. To określenie brzmiało „człowiek warzywo".