Kiedy Pater wchodził do restauracji, Marian Hoży właśnie opowiadał swemu przyjacielowi smutną serialową historię o wykorzystaniu i porzuceniu naiwnej, lecz powabnej Małgosi przez cynicznego, złego pisarza.

– I tak to jest, Kaziu. – Jak zwykle, Hoży kończył wypowiedź sentencjonalną puentą: – Jeden jest podstępny jak lis, drugi ma serce czyste.

– Dzień dobry. – Pater podszedł do stołu. – Nadkomisarz Jarosław Pater z Komendy Wojewódzkiej w Gdańsku. Czy mogę z panem porozmawiać?

– Czemu nie? – Hoży się uśmiechnął. – To miło, że młodzież chce rozmawiać z bardziej doświadczonymi od siebie. Nawet policja potrzebuje wskazówek. Zwłaszcza od byłego wojskowego. No słucham pana, młody przyjacielu…

Zrobiłbym dobry interes, pomyślał Pater, nazwany dziś po raz drugi „młodym człowiekiem", gdybym zorganizował wczasy w tym Domu Seniora. Oferta byłaby adresowana do czterdziestolatków, którzy przeżywają kryzys wieku średniego, czują się starzy i nieatrakcyjni. Po dwóch tygodniach wróciliby odmłodzeni, pełni życia i co weekend robiliby rajdy po dyskotekach.

– Ogląda pan telewizję, panie nadkomisarzu? – Hoży odsunął krzesło i wskazał je swą wielką dłonią.

– Głównie piłkę nożną – odparł Pater, siadając na miękkiej tapicerce wysokiego rzeźbionego krzesła w stylu gdańskim, które mogłoby być ozdobą jadalni niejednego hurtownika.

– A ja lubię sagi rodzinne, wie pan? Podobnie jak mój przyjaciel Kazik. Poznajcie się, panowie… Pan nadkomisarz Pater, pan magister Janiak, były dyrektor klubu sportowego Orkan Gdynia.

Pater kiwnął głową Janiakowi i na darmo czekał na jakąś jego reakcję. Były dyrektor okazał się równie towarzyski, jak stojąca przed nim sałatka z rukoli i tofu. Pater przyjrzał się uważnie inwalidzie i po sekundzie wiedział, że wadą Janiaka wcale nie jest brak dobrych manier.

– To opowieści o zacnych ludziach – kontynuował Hoży, przecinając nożem ściankę pomidora wypełnionego szpinakiem. – Nie ma w nich przemocy, gwałtu. Uczą nas dobrego. No jedz, Kaziu, czemu nic nie jesz?

– Dzisiaj mu nie smakuje – zauważył Pater.

– Ma pan rację. Dzisiaj Kazik nie ma melodii do jedzenia…

– A wczoraj jaki miał apetyt? – zapytał nadkomisarz i natychmiast tego pożałował. Wiedział, że Marian Hoży nie jest wariatem, a najmniejszą przyjemność sprawiało policjantowi pozbawianie ludzi złudzeń.

– Nie drwij sobie, synku, z cudzego nieszczęścia. – Hoży wstał i oparł ręce na uchwytach wózka. – Myślisz, że ktoś tu go nakarmi? Że ktoś mu obetrze usta? Powie mu dobre słowo? Nie… Wydaje im się, że zrobią mu wielką łaskę, kiedy za tak grubą kasę wsadzą mu igłę w żyłę… To się nazywa karmienie… To się nazywa opieka rodzinna…

– A pan ma rodzinę? – Pater próbował głupim pytaniem i sztucznym uśmiechem pokryć swoją zamierzoną, niewielką złośliwość.

– Mógłby być moim ojcem – Hoży wskazał oczami na Janiaka. – Mam lat sześćdziesiąt siedem, a moja jedyna rodzina to córka w Paryżu. Chce pan ją zobaczyć?

Powiedziawszy to, Hoży wyjął z portfela zdjęcie i położył na stole, wśród tofu, rukoli i ryżu. Przedstawiało ono młodą, ładną kobietę na tle wieży Eiffla. Kobieta trzymała na ręku małego Mulatka o czarnych kręconych włosach. Fotografia była najwyraźniej przecięta nożyczkami. Jakaś postać nie mieściła się w rodzinnym horyzoncie Hożego.

– To pana wnuczek? – zapytał Pater.

– Nie mogę go wyciąć – sapnął Hoży. – Uszkodziłbym Iwonkę. Chce pan ze mną porozmawiać? Zapraszam. Pokój sto dwa. Jak czołg z Czterech pancernych. Najpierw Kazia odwiozę na poobiednią drzemkę. A potem czekam na pana u siebie.

Do stołu podeszła pielęgniarka Joanna Radziewicz i zaczęła składać naczynia na tacę.

– Dzień dobry. – Na ustach Patera znów pojawił się sztuczny uśmiech. – Myślałem, że jest pani pielęgniarką.

– Moje stanowisko pracy – Joanna spojrzała na niego bez entuzjazmu – oficjalnie nazywa się „doradca rezydenta".

– Odpowiada pani na ich pytania?

– Tak, o ile potrafię. Nie zawsze potrafię. Oni są jak dzieci. Zadają niekiedy trudne pytania.

– Wprawdzie nie jestem rezydentem… – Pater przyglądał się Joannie i nie bez pewnej przyjemności stwierdził, że jej starannie wykrochmalony fartuch jest w swej górnej części przynajmniej o jeden numer za mały -…ale odpowie mi pani na jedno pytanie?

– O ile nie będzie za trudne.

Pater chciał zapytać, czy Joanna ma dzisiaj wolny wieczór, wyobraził ją sobie bez fartuszka, jak podchodzi do niego i obejmuje go za szyję. Pragnął ujrzeć coś miłego, co pasowałoby do tego raju na ziemi. Do domu zachodzącego słońca. Zamiast niej zobaczył swoją byłą żonę Izę. Widział wyraźnie jej zapłakane oczy, kiedy wykrzykiwała, że chce być sobą, że chce wykorzystać szansę samorealizacji, że nie zamierza mieszkać w smrodzie zsypów. Syf, wszystko syf.

– Dlaczego – zadał zupełnie inne pytanie, nie patrząc na kobietę – przed Kazimierzem Janiakiem stało na stole jedzenie? Przecież, jak powiedział Marian Hoży, karmi się go kroplówką.

– Za jego całodzienne wyżywienie – odpowiedziała, stukając talerzami – zapłacił właśnie pan Hoży. Nie przyjmuje do wiadomości, że pan Janiak nie je w sposób naturalny. Zapłacił i go karmi. Wkłada mu łyżkę do buzi, a potem ją wyjmuje z nietkniętym jedzeniem. Jest z tym kłopot. Pan Janiak ma przez to poplamione koszule. Ale pan Hoży ma swoją radość. A potem obejrzy sobie jakiś serial i opowie o nim panu Janiakowi. Opiekuje się nim i jest mu dobrze.

– Jak w raju – powiedział cicho Pater.

Droga pomiędzy Rozewiem a Gdańskiem,

26.06.2006, 16:00

Mało brakowało, a powrót do Gdańska okazałby się ostatnią podróżą w życiu Patera. Tylko jakiś cud sprawił, że nie wjechał w rozpędzoną ciężarówkę należącą do Rafinerii Gdańskiej. Nadkomisarz wciąż widział, jak rozpędzona cysterna z napisem „Lotos" o centymetry mija jego toyotę. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego wymusił pierwszeństwo. Stał na poboczu, koszula z krótkim rękawem nadawała się do wyżęcia, a w uszach dźwięczał oddalający się sygnał klaksonu. Serce Patera biło jak po intensywnym wysiłku.

Zamknął samochód i na nogach miękkich jak z waty ruszył w głąb lasu. Po trzech minutach rytm serca się wyrównał, a jego myśli znów krążyły wokół zdarzeń z ostatniej godziny. W samochodzie wciąż je rozpamiętywał. Tę chwilę nieuwagi mógł przypłacić życiem.

Przed dwoma kwadransami, zanim poszedł do pokoju sto dwa – niezmiennie kojarzącego się pułkownikowi Hożemu z dziarskimi czołgistami z telewizyjnego serialu – raz jeszcze wszedł do Liblinga.

– Borucki. Doktor Borucki – podał dyrektorowi kartkę. – Nie ma go na pańskiej liście.

Libling uderzył się otwartą dłonią w czoło.

– Rzeczywiście! Jak mogłem o nim zapomnieć. Widać, że najciemniej jest pod latarnią…

– Zastanawiam się – Pater pochylił się nad biurkiem – czy jeszcze kogoś pan w tej sytuacji nie pominął…

– Już panu zapisuję telefon doktora Boruckiego. – Libling sięgnął po komórkę. – Ale tego jednego przypadku nie ekstrapolowałbym… – Paterowi wydawało się, że to słowo rozciągnął do granic możliwości -…na inne. Moja lista jest pełna.

– Mam nadzieję – powiedział Pater i wyszedł bez pożegnania.

Nie zdążył zapukać do drzwi oznaczonych numerem sto dwa, gdy te się otworzyły. Zwalista sylwetka Mariana Hożego zagradzała drogę.

– To takie proste ćwiczenie – uśmiechnął się pułkownik. – Słuch wciąż mam znakomity, wiedziałem, że pan już stoi przy drzwiach. Szuracie nogami jak starcy, porządnej musztry wam brakuje. A wystarczy popatrzeć na starą gwardię, choćby na generała Jaruzelskiego. Jak się chłop trzyma! I mnie coraz częściej dokuczają różne dolegliwości, ale gdy byłem w pańskim wieku…

Przez następnych kilka minut Pater cierpliwie słuchał, co pułkownik Hoży robił, gdy był w jego wieku.

Ciekawe, czy brał udział w inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w sześćdziesiątym ósmym, pomyślał Pater. Może bardziej zrozumiała stałaby się ta miłość do czołgistów. Potem nagle z Hożego uszło powietrze. Zaczął opowiadać o dopadającym go artretyzmie oraz o nieprzespanych nocach.