— Przecież to był gaz piorunujący! — wykrzyknął. — Urządzenia jądrowe zalane wodą… Promieniowanie alfa, beta i gamma.rozkładają wodę na tlen i wodór. Jeśli wybuch nastąpiłby w chwili, gdy zaglądałem do otworu…

— Nie mów tak, Wład — odezwała się cicho Suzy.

— Ależ Suzy, jestem zdrów i cały!

Rozpierała go radość. Usiłował zerwać się z ziemi, ale Zoja położyła mu rękę na ramieniu:

— Spokojnie. Musisz jeszcze odpocząć.

Usiadła przy Kalinie i zaczęła uważnie badać jego mięśnie i kości.

— Zdaje się, że większych obrażeń nie ma — powiedziała po kilku minutach, wstając.

Wład pochwycił Suzy za rękę:

— Usiądź tu przy mnie. Tak się cieszę.

Nie opierała.się. On objął ją ramieniem i przytulając do siebie, zapytał:

— Powiedz, jak to się stało? Skąd znalazłaś się tak nagle między nami?

— Niepokoiliśmy się trochę z Igorem, czy nie zabłądzicie w tym labiryncie. Co prawda podaliśmy wam schemat układu centralnych korytarzy, ale przecież nie mieliśmy pewności, czy na górnych piętrach nie następują jakieś znaczne zmiany. Chciałam to sprawdzić. Ruszyłam więc w górę naprzeciw was. Dżdżownica stoi obecnie na sto ósmym piętrze. Przed dwiema godzinami, gdy dotarłam do sto czterdziestego piętra, usłyszałam huk. Miałam prawo podejrzewać, że chodzi tu o.was, i mogłam spodziewać się najgorszego. Nie wiem sama, kiedy przebyłam te osiem pięter. Odnalezienie miejsca wybuchu nie było trudne, gdyż głównym korytarzem walił już gęsty dym, a miernik promieniowania wskazywał znaczny wzrost radioaktywności. Po paru minutach usłyszałam przez radio głos Renego. Odbiór był co prawda utrudniony jonizacją powietrza, ale mogłam zrozumieć, iż Renę woła do kogoś, że odnalazł ciebie i że… że ty nie żyjesz. Przetarła ręką czoło.

— To była straszna chwila — dorzuciła jeszcze i umilkła.

— Należy przypuszczać, że główna siła uderzenia gazów skoncentrowała się na niższym piętrze — wtrąciła Zina. — Widocznie ściany tej centrali energetycznej były cienkie, a podłoga w owej salce, o której wspomniałeś, wytrzymała eksplozję. Gdyby było inaczej…

Zoja spojrzała na zegarek, po czym ujęła rękę Włada.

— No, zdaje się, że już. wszystko dobrze — powiedziała klepnąwszy go po ramieniu. — Spróbuj wstać i przejść się.

Spełnił ochoczo polecenie. Nie odczuwał poważniejszych dolegliwości, tylko mięśnie były obolałe i przy chodzeniu dokuczało mu nieco lewe kolano.

— Pójdę zobaczyć, może dym już się rozszedł — Zina sięgnęła po hełm. — Trzeba zresztą sprawdzić, czy jeszcze gdzieś nie ma ognia.

— Rzuciłem cztery igmety — odrzekł Renę. — Powinno chyba wystarczyć, aby pożar wygasł.

— I ja tak myślę, ale trzeba sprawdzić.

Zina nasunęła hełm na głowę i wpełzła do miękkiego, przezroczystego worka, zastępującego w pawilonie przedsionek-śluzę.

Zjawiła się z powrotem po kilkunastu minutach oświadczając, że można już ruszyć w dalszą drogę. Złożono więc pawilon i załadowano do plecaka. Ze względu na niebezpieczeństwo promieniowania i jakichś trujących spalin, wszyscy pięcioro ubrali się w kombinezony ochronne.

Obawy okazały się zupełnie uzasadnione, gdy po przebyciu 150 metrów podeszli do miejsca katastrofy. Nisko ścielące się żółte gazy i ostrzegawcze światełka sygnalizowały niebezpieczeństwo.

Gdy zeszli schodami na niższe piętro, sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Główny korytarz, którym powinni byli przedostać się niżej, aby dotrzeć do Dżdżownicy, zalała na dużej powierzchni jakaś gęsta, oleista ciecz. Przejście przez tę przeszkodę było niepodobieństwem, gdyż ciecz wysyłała promieniowanie o stężeniu zabójczym nawet dla ludzi w skafandrach. Widocznie napłynęła ona ze zniszczonych eksplozją urządzeń energetycznych.

Pozostawało więc zboczyć z głównego salaku i okrążyć zniszczone pomieszczenia. Ślady eksplozji zaznaczały się tu jaskrawo. Wiele bocznych drzwi wyłamał podmuch gazu, podłogi pokrywał pył i drobne odłamki jakichś urządzeń. Przeważnie były to szczątki cienkich, różnokolorowych rureczek.

Minąwszy wreszcie obszerną halę z na wpół zwęglonymi pniami drzew, osiągnęli wąski boczny korytarz.

W przeciwieństwie do innych pomieszczeń nie był on oświetlony, tylko w głębi majaczył niebieskawosiny blask.

Nauczeni przygodą Włada, posuwali się teraz jak najostrożniej, w dużych odstępach jedno od drugiego. Renę, który szedł pierwszy, zatrzymał się w pobliżu światła. Postąpił krok naprzód i naraz cofnął się gwałtownie.

Przez chwilę trwał nieruchomo, patrząc w kierunku, skąd wydobywało się światło, potem zwrócił twarz do towarzyszy, dając, im jakieś znaki.

— Tam… ktoś stoi — usłyszeli pod hełmami jego szept.

Korytarz kończył się ślepym zaułkiem. Panowała tu wszędzie ciemność, tylko naprzeciw, w końcu zaułka, widniał nieregularny, szary otwór o poszarpanych brzegach. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że korytarz był uprzednio zamknięty bardzo cienką ścianą, którą wypchnął podmuch wywołany eksplozją.

Co innego jednak przykuwało uwagę wszystkich. W odległości nie większej niż 4 metry, niemal na wprost otworu, stała, a właściwie jakby czaiła się ciemna postać.

Była ona raczej podobna do ogromnej sowy niż do człowieka, ale patrząc na nią odczuwało się podświadomie, że nie jest to bynajmniej zwykłe zwierzę. Renę włączył kamerę holowizyjną i postąpił ostrożnie krok naprzód, lecz tajemnicza istota trwała dalej bez ruchu, odcinając się czarną plamą od widocznej za nią jaśniejszej ściany.

— Czy on… jest żywy? — spytała Zoja. Wszyscy myśleli w tej chwili o tym samym. Renę podszedł już do otworu w ścianie. Uniósł wolno latarkę. Snop białego światła ogarnął znienacka niezwykłą postać.

— To rzeźba! — zaśmiał się zoolog i jednym skokiem przesadził otwór. Po chwili wszyscy pięcioro otoczyli kołem duży, czarny posąg. Teraz z bliska, w świetle jarzącym się pod sufitem, można było stwierdzić, że składał się on z dwóch brył: większej, przypominającej tułów, i mniejszej, wyobrażającej przypuszczalnie głowę, o dużej, spłaszczonej czaszce. Dwa szerokie wgłębienia przy pewnej dozie wyobraźni mogły ujść za oczy tej dziwnej istoty.

— Wydaje mi się — rzekł po chwili Renę — że Urpianie uwielbiają kubizm. Nie wierzę, aby jakiekolwiek porządne zwierzę, a co dopiero istota rozumna, mogło mieć tak źle ociosaną głowę.

— Czy istotnie ten posąg wyobraża Uipianina? — zapytała z wahaniem Suzy. — Nie widać nawet śladu rąk.

— Te wyżłobienia można na upartego uznać za zarys skrzydeł — Wład wskazał na regularne rysy biegnące po powierzchni tułowia posągu.

— Może to jakiś latający potwór? — dorzuciła Zina. — Czy to nie wygląda na dziób?

Dotknęła palcem wypukłości w dolnej części głowy posągu, poniżej oczu.

— Urpiańskie zwierzaki latające nie mają dziobów — sprostowała Suzy — przynajmniej te, które spotkaliśmy.

— Ale ten może mieć dziób — upierała się Zina. — Przecież takiego dużego nie spotkaliście.

— Czy jednak nie jest to Urpianin? Spójrzcie na głowę: kilka razy większa od naszej — odezwała się Zoja.

— To jeszcze nie jest żaden dowód — zaprotestowała Suzy. — Gdyby przyjąć, że rozmiary posągu odpowiadają wielkości modelu, to raczej należałoby wykluczyć możliwość, że to Urpianin. Z wymiarów przejść i sprzętów można wnioskować, że wzrost tych istot nie może przekraczać 120 centymetrów, a ten posąg ma ponad dwa metry. Jeśli zaś założyć, że posąg jest nadnaturalnej wielkości, wówczas równie dobrze może on wyobrażać małego ptaszka.

Renę, Wład i Suzy oddalili się nieco, penetrując pomieszczenie. Był to jakby odcinek wąskiego korytarza, który — w przeciwieństwie do innych ulic urpiań-skiego miasta — nie biegł prosto, lecz zataczał regularny łuk, opadając wolno w dół, a z przeciwnej strony wznosząc się łagodnie w górę.

Przeszli kilkanaście kroków, gdy naraz zza zakrętu wyłonił się drugi czarny posąg, podobny do pierwszego.

— Ten jest trochę inny — zdziwiła się Zina. — Jakby siedział na trójnogu. Wyraźnie widzę trzy nogi stołka.