Spod sufitu bił zimny, jednostajny blask. Kiedyś musiała tu krzewić się bujna roślinność. Teraz, na skutek niskiej temperatury w górnych dzielnicach miasta, gruba warstwa lodu pokrywała zamarzło przed wiekami pnie i gałęzie, wystające z gleby na kształt powykręcanych kikutów.

Badanie tych dwu sal zajęło cały dzień. Szu starał się zebrać jak najwięcej materiału, koncentrując uwagę na każdym szczególe.

Wieczorem Wład z Ziną powrócili na powierzchnię i wraz z Brabcem przetransportowali w głąb miasta przygotowane na górze plecaki ze składanymi częściami dwóch przenośnych pawilonów oraz przyrządy badawcze dla Zoi.

Następnego dnia ruszono dalej w dół. Tym razem Szu dal się przekonać, aby na razie nie przeprowadzać szczegółowych badań. Najpierw należało dotrzeć do pomieszczeń o temperaturze znośnej dla ludzi i założyć tam tymczasową małą bazę, tak aby Zoja mogła rozpocząć badania i przygotować środki chroniące człowieka przed toksynami produkowanymi przez bakterie urpiańskie. Bez tego nie mogło być mowy o zdjęciu skafandrów, które poważnie utrudniały ruchy.

Dogodne warunki znaleziono dopiero na dwunastej z kolei kondygnacji. Odkryto tu szereg pomieszczeń, które Szu, przystępując do systematycznych prac archeologicznych, uznał za izby mieszkalne.

Znacznie mniej zadowolony z takiego obrotu sprawy był Wład. Od początku wyprawy w głąb podziemnego miasta opanowała go jedna myśl: jak najprędzej ujrzeć Suzy. Zwłaszcza że mimo łączności Dżdżownicy z bazą dziewczyna wyraźnie unikała rozmowy.

Tak minął tydzień. Zoja ukończyła już swe badania i zaczęto wychodzić bez skafandrów również poza pawilony. Właściwie nic nie stało na przeszkodzie, by przenieść bazę głębiej, gdyby nie Szu, który z ogromną drobiazgowością, niemal piędź po piędzi, badał pomieszczenia mieszkalne. Na uwagi Włada, że warto by już ruszyć dalej, uśmiechał się i powtarzał:

— Nie ma czego się śpieszyć. Zdążymy… zdążymy…

Wład miał jednak za sobą troje sprzymierzeńców: Zoję, Zinę i Renego.

Podobnie jak Wład nie mógł się doczekać spotkania z Suzy, tak lekarka i jej córka chciały możliwie najszybciej zobaczyć się z mężem i ojcem. Zoolog zaś tylko z trudem mógł usiedzieć na miejscu. Zdawał sobie zresztą sprawę z nastroju Włada, gdyż przed odlotem z Temy Zoe powiedziała mu, jak sprawy stoją, i prosiła, aby dyskretnie ułatwił Władowi wyjaśnienie zmiany sytuacji przy spotkaniu z Suzy.

Jedynie Ast, która nie odstępowała ani na chwilę archeologa, broniła stanowiska Szu, zresztą zupełnie słusznego z punktu widzenia jego zadań.

Ostatecznie ekipę podzielono na dwie grupy: Szu i Ast pozostali w dotychczasowej bazie, reszta zaś, pod przewodnictwem Renego, ruszyła w dół.

Już pierwszego dnia przebyto dalszych 18 pięter. Posuwano się głównie schodami i korytarzami, rzadko zbaczając z wytyczonego szlaku, by zwiedzić pobieżnie jakąś ciekawszą salę, przeważnie zarosła krzewami i chwastem. Na razie o zabłądzeniu nie było mowy, gdyż miasto podziemne budowano według dość przejrzystego schematu geometrycznego, który powtarzał się co sześć pięter. Schemat ten, bardzo ułatwiający orientację w podziemiach, odkryty został przez Igora i w ogólnych zarysach przekazany kolegom schodzącym w głąb podziemi.

Na początku drugiego dnia wędrówki lampki bezpieczeństwa zasygnalizowały znaczne natężenie promieniowania. Rosło ono dość gwałtownie. Założono więc skafandry, nie chcąc zbytnio oddalać się od szlaku wyznaczonego sygnałami z Dżdżownicy.

Wład ruszył pierwszy, a dopiero w większej odległości za nim reszta zespołu.

Szedł wolno, rozglądając się z uwagą na wszystkie strony. Korytarz biegł pochyło ku jakiemuś ciemnemu pomieszczeniu. Była to okrągła, zupełnie pusta salka. W środku podłogi widniała owalna płyta, z której wyrastał cienki pręt, sięgający aż do sufitu. Paląca się czerwono w hełmie lampka sygnalizowała dalszy wzrost natężenia niebezpiecznych promieni.

Kalina uczynił jeszcze jeden krok naprzód i zatrzymał się.

Płyta drgnęła i uniosła się wolno w górę.

Wład odczuł jakby gwałtowny podmuch wiatru. Z głębi otworu biło fioletowe światło. Kalina zbliżył się nieco do włazu, ale lampka w hełmie przybrała jaskrawożółtą barwę. Cofnął się więc pośpiesznie. W ułamku sekundy ujrzał w dole pęk przewodów czy prętów, wystających z żółtawej cieczy.

Wyszedłszy na korytarz obejrzał się. Płyta wolno opadała. Widocznie urządzenie działało automatycznie, z chwilą gdy ktoś wchodził do salki.

Wład uderzył silnie w podłogę obcasem metalowego buta. W tej samej chwili ujrzał, jak wokół niego wykwitły jasne płomyki i błyskawicznie popełzły ku salce.

Jakaś potężna siła rzuciła nim o ziemię. Ogłuszający huk wstrząsnął powietrzem. Ściany korytarza zawirowały przed oczami.

Potem już nie czuł nic…

Gdy otworzył oczy, ujrzał pochyloną nad sobą zapłakaną twarz Suzy. Znajdował się w przenośnym pawilonie.

— Suzy… — wyszeptał z wysiłkiem.

Spróbował unieść głowę, lecz przeszył go ostry ból w krzyżu.

— Suzy… — powtórzył. Znów próbował się poruszyć.

— Spokojnie, Wład,spokojnie — usłyszał obok siebie głos Zoi. Teraz dopiero spostrzegł, że leży na pneumatycznym materacu bez skafandra, a lekarka przygotowuje się do jakiegoś zabiegu.

Suzy klęczała tuż przy Władzie, wpatrując się z niepokojem w jego twarz.

— Trzeba zdjąć bluzę — rzuciła półgłosem Zoja. — No i ułożyć go plecami do góry.

Teraz zbliżył się Renę i wraz z Suzy wykonał pośpiesznie polecenie lekarki. Mimo że usiłowali jak najdelikatniej poruszać chorego, z ust Włada wyrwał się jęk. Zdawało mu się, że ma pogruchotany kręgosłup.

Poczuł dotknięcie chłodnego metalu w okolicach krzyża.

— Jeszcze trochę musisz pocierpieć — mówiła Zoja nachylając się nad nim. — Masz szczęście. Nic groźnego — po prostu lekka kontuzja.

Ostry, sięgający jakby szpiku ból przeszedł ciało fizyka. Z trudem opanował się, aby nie krzyknąć. Potem poczuł jeszcze dwa dotknięcia, ale już niemal bezbolesne.

— Teraz musisz poleżeć parę' minut spokojnie — powiedziała Zoja wstając. Przyjemne ciepło zdawało się rozlewać po mięśniach Włada.

— Suzy? — wyszeptał, jakby chciał się upewnić, czy dziewczyna nie wyszła.

— Słucham cię — dobiegł go zmieniony, jakby wahający się jej głos,

— Jak ja się cieszę… Milczała.

— Już wiesz?… — zapytał nieśmiało, odwracając ostrożnie głowę i szukając oczu Suzy.

— Wiem…

— Mówiłem Suzy, jak sprawy stoją — odezwał się z kąta Renę. Włada ogarnęła jeszcze większa radość. Jakże w tej chwili był wdzięczny Renemu.

— Nie gniewasz się już, Suzy?

— Ależ, Wład…

— Ja tylko… — rozpoczął i urwał. Oczy jego spotkały się ze wzrokiem'zoologa, smutnym i zamyślonym. Poczuł się głupio. Uprzytomnił sobie, że przecież Renę jest ojcem Zoe…

— No, Wład, opowiadaj — przerwał milczenie Petiot. — Chcielibyśmy usłyszeć wreszcie, jak.to było z tym wybuchem.

— Sam nie wiem. Eksplozja nastąpiła tak nagle…

— Miałeś szczęście — odezwał się znów Renę — mogło się skończyć fatalnie. Gdyby nie skafander, nie wiem, czybyś wyszedł żywy. Coś ty tam właściwie robił?

— Gdy doszedłem do jakiejś małej salki — przypominał sobie Kalina — otworzyła się nieduża klapa w podłodze. Sądzę, że automatycznie. Poniżej znajdował się z pewnością zbiornik gazu.

— Zbiornik gazu?

Wład zastanawiał się przez moment.

— Były tam jakieś urządzenia pogrążone w przezroczystej cieczy. Chyba uszkodzone. Dość duże natężenie promieniowania. Nad powierzchnią cieczy gaz pod ciśnieniem. Gdy otwierała się klapa, wyraźnie poczułem podmuch.

— I zaraz potem nastąpiła eksplozja?

— Nie. Cofnąłem się i wyszedłem na korytarz. Chciałem jednak sprawdzić, jak daleko sięga zbiornik, i tupnąłem nogą. Chyba w ten sposób spowodowałem wybuch tego gazu…

— Może te urządzenia były zalane wodą? — dorzucił Renć. Kalina gwałtownie uniósł głowę.

— To jasne! — zawołał. — Że też o tym nie pomyślałem. Usiadł zapominając zupełnie, że jeszcze przed chwilą taki ruch byłby dla niego torturą.