Następna z kolei warstwa odznacza się silnym rozwojem życia lądowego, przynajmniej w naszym rejonie. Znaleźliśmy tu zwłaszcza dużo okazów roślinnych. Epoka ta zaczęła się około 250 milionów lat temu i trwała aż do pierwszych większych zlodowaceń, które nastąpiły około miliona lat temu. Era ta odpowiada łącznie naszemu mezozoikowi i kenozoikowi. W przeciwieństwie do poprzednich er Igor nie stwierdził tu jakiegoś wyraźnego podziału, przynajmniej na razie. Interesujące jest, iż znaleziona płyta kostna liczy l 200 000 lat. Gdyby założyć, że płyta ta należała istotnie do jakiegoś urpźańskiego stegozaura, wynikałoby stąd, że na Urpie epoka wielkich gadów (?) sięgała niemal do czasu powstania istot rozumnych. Nie jest to wykluczone, gdyż oziębienie klimatu musiało przynieść zagładę zwierzętom zbliżonym do gadów, ale mogło jednocześnie stać się dźwignią przekształcania się istot typu małpiego w istoty rozumne. Wszak jeśli na tej planecie istniały istoty cywilizowane (a mamy tego dowód) i jeśli nie przybyły one z innej planety — to z pewnością właśnie trudności walki z przyrodą były czynnikiem kształtującym ich rozwój.

W związku z tym, że analiza bazaltowych cegiełek wykazała, iż zostały one wyprodukowane 3200 lat temu, a więc są znacznie starsze od budowli na Temie, nasunęła mi się nowa hipoteza: można by przyjąć, że Urpa jest kolebką istot, które zwiemy Temianami (oczywiście trzeba by zmienić ich nazwę na Urpianie). Gdy Proxima przygasła i na Urpie warunki stały się niemożliwe do życia, istoty te przeniosły się na planetę X, tworzącą wraz z Temą podwójną planetę krążącą najbliżej Proximy. Część istot przeniosła się na Temę i próbowała tam osiąść, ale nie znalazła dogodnych warunków. Tymczasem na planecie X doszło do walk i wreszcie do katastrofy. Resztki Urpian pozostały jeszcze na Temie przez kilka stuleci, aż wreszcie wyginęły.

Igor w zasadzie uważa tę hipotezę za możliwą do przyjęcia. Wysunął tylko jedną obiekcję natury społecznej. Twierdzi, że istoty, które osiągnęły tak wysoki stopień rozwoju, jak opanowanie techniki jądrowej, nie powinny ulec całkowitej zagładzie. Jeśli istniały ich kolonie na Temie, mogły przetrwać również na Urpie (tworząc mikroklimat). Przecież nawet nasza ziemska wyprawa byłaby w stanie stworzyć warunki do osiedlenia się ludzi w Układzie Proximy, a cóż dopiero mówić o tubylcach, stojących technicznie wyżej od nas.

„No, a jeśli toczyli oni ze sobą wojny aż do całkowitej zagłady?” — zapytałam Igora.

„Nie wierzę, aby istota rozumna — odpowiedział mi — mogła świadomie dążyć do swej zagłady”.

I ja też chwilami łudzę się, że oni są gdzieś blisko. Czasami, gdy zasypiam, wydaje mi się, że jutro obudzi mnie radosna wieść o nich. Skąd ta wieść nadejdzie — nie wiem. Może stąd, z Urpy, może z Temy, a nawet z Nokty. Zresztą nie wiem już sama, skąd. Wierzę, że tu, w Układzie Proximy, spotkamy ich żywych, tak jak spotkaliśmy Temidów…

9 kwietnia

Za chwilę wysyłamy sondę, więc do poprzednich notatek chcę jeszcze załączyć kilka ostatnich nowin.

Ruszyliśmy wczoraj w dalszą drogę, kierując się ukośnie w górę. I oto wkrótce zaczęły się niespodzianki. Temperatura i ciśnienie powinny rosnąć, im niżej statek schodzi, a maleć, im wyżej się wznosi. Dotychczas wszystko odbywało się normalnie: temperatura rosła wraz z głębokością, różnice przyrostu obracały się w granicach odpowiadających różnemu przewodnictwu skał. A więc po przebyciu powłoki lodowej i kilkusetmetrowej warstwy przemarzniętego gruntu, gdzieś mniej więcej na głębokości 1500 metrów, termostat przeszedł z ogrzewania na chłodzenie, chcąc utrzymać wewnątrz statku normalną temperaturę 18–20 °C. Na głębokości 7,6 kilometra temperatura osiągnęła 305 °C (oczywiście na zewnątrz statku). Odpowiadało to mniej więcej przewidywaniom. Sądziliśmy więc, że wracając na powierzchnię, będziemy obserwować normalny spadek temperatury, i dlatego nie zwracaliśmy specjalnej uwagi na wskazania termometru.

Ale oto ku naszemu zdziwieniu po godzinie, przebywszy 700 metrów, co przy 27-stopniowym nachyleniu drogi odpowiada mniej więcej wzniesieniu o 300 metrów, stwierdziliśmy, że temperatura zamiast spaść o 12 stopni, podniosła się o 30. W rachubę wchodzą trzy ewentualności: może być to intruzja[32] wulkaniczna, większe pokłady skał zawierających pierwiastki promieniotwórcze, wreszcie trzecia możliwość — bardzo frapująca, choć mało prawdopodobna — sztuczne źródło ciepła w rodzaju grzejników temiańskich. Oczywiście postanowiliśmy sprawdzić, co jest źródłem ciepła, i nie zmieniając trasy ruszyliśmy w dalszą drogę, pilnie obserwując instrumenty pomiarowe.

Po przebyciu dalszych 700 metrów temperatura wynosiła już ponad 400 °C, potem szybko doszła do 500°, a w górze na ekranie sytuacyjnym ukazał się spód zakrzepłej już wprawdzie, ale jeszcze bardzo gorącej żyły magmowej.

A więc wzrost temperatury wiąże się z bliskością większych zbiorników magmy, która w ostatnich stuleciach usiłuje tu przedrzeć się na powierzchnię.

Licząc się z tym, że nad spotkaną przez nas żyłą pokładową mogły nagromadzić się gazy o wysokiej prężności, postanowiliśmy ominąć to niezbyt bezpieczne miejsce, wybierając szlak p malejącej temperaturze. Zeszliśmy więc nieco w dół i suniemy teraz z prędkością 20 cm/s poziomo na głębokości 8 kilometrów. Temperatura wynosi 355 stopni, a więc tylko o 30 stopni przekracza wartość obliczoną dla tej głębokości.

Igor pracuje w tej chwili w laboratorium, ja pilotuję, ale zaraz pójdę wysłać sondę.

Za dwa dni ciąg dalszy wiadomości z urpiańskiej Plutonii.

W PAŃSTWIE WULKANA

Suzy stanęła w drzwiach laboratorium.

— Znów wzrasta!

Igor przeniósł wzrok z notatnika na dziewczynę.

— Co wzrasta? — zapytał machinalnie.

— Temperatura.

— Dlatego zatrzymałaś statek?

— Tak.

— Ile stopni?

— Trzysta dziewięćdziesiąt.

— Możesz jeszcze statek trzymać na kursie. Zadzwoń po mnie, gdy temperatura przekroczy 700 °C albo gdybyś coś zauważyła na ekranie sytuacyjnym.

Suzy zniknęła za drzwiami i geolog znów pogrążył się w obliczeniach. Po chwili jednostajny szum wypełnił ciszę. Igor wyjął z szafy nieduży okaz jakiegoś minerału i podszedł do mikroskopu, siadając na taborecie.

Ostry dźwięk dzwonka poderwał go z miejsca. W ciągu kilku sekund znalazł się w kabinie pilota. Jednym spojrzeniem obrzucił tablicę kontrolną i skoczył gwałtownie na fotel.

Szarpnął dźwignię ruchu, przesuwając ją niemal do końca.

Szum motoru przeszedł w ryk, a strzałka szybkościomierza przesunęła się z 12 na 33 cm/s.

Raz po raz poprzez ściany statku przechodziło drżenie. Dżdżownica zmieniała kierunek.

Ekran podziemnego oka stał się wiśniowoczerwony.

— Dziewięćset osiemdziesiąt stopni! — oznajmiła Suzy.

Igor nic nie odpowiedział. Jego pochylona nad pulpitem kierowniczym postać wydawała się w tej chwili nieodłączną częścią mechanizmu Dżdżownicy.

Suzy wstrzymała oddech. Temperatura na zewnątrz statku przekraczała już tysiąc stopni. Tuż przed dziobem rysowała się na ekranie duża, ciemna plama.

— Tysiąc sto! — zawołała Suzy.

Podziemne oko świeciło teraz pomarańczowym światłem. Na ekranie sytuacyjnym wielka, ciemniejąca ku środkowi plama otaczała już Dżdżownicę, Dziób statku znajdował się w obszarze krzepnącej lawy.

— Tysiąc sto pięćdziesiąt! — wyjąkała fizyczka. — Dlaczego nie zmieniasz kierunku?

— Nie widzę innego wyjścia — rzekł krótko Igor i wskazał wzrokiem wykres rozkładu ciśnienia wokół statku.

Suzy zadrżała. Obserwując wzrost temperatury zapomniała o ciśnieniu. Teraz jeden rzut oka. wystarczył, aby zrozumieć niebezpieczeństwo. Pionowy nacisk na rufę statku był w tej chwili o przeszło 50 atmosfer większy niż na dziób.

Ryk silnika przechodził stopniowo w wycie. Widocznie ośrodek stawał się coraz bardziej miękki. Malała różnica ciśnień. Jeszcze pięć metrów, jeszcze metr…