— „Kindię” wam wieczorną, psubraty, zagramy, „kindię” — wołały liczne głosy.
Nagle stało się coś dziwnego. Oto wszystkie działa tureckie zamilkły od razu, jakby kto nożem uciął. Zamilkł również grzechot janczarek w nowym zamku. Stary zamek grzmiał jeszcze czas jakiś, lecz w końcu poczęli oficerowie spoglądać po sobie i pytać się wzajemnie:
— Co to jest? Co się stało?
Ketling, zaniepokojony nieco, powstrzymał również strzelaninę.
Jeden z oficerów ozwał się wówczas głośno:
— Chyba mina jest pod nami, którą zaraz podpalą!…
Wołodyjowski przeszył mówiącego groźnym wzrokiem.
— Mina niegotowa, a choćby była gotowa, wyleci od niej tylko lewa ściana zamku — i z gruzów będziem się bronili, póki tchu w nozdrzach — rozumiesz waść?
Po czym nastała cisza. Nie zmącił jej ani jeden wystrzał ni z miasta, ni z szańców. Po huku i grzmotach, od których trzęsły się mury i ziemia, było w tej ciszy coś uroczystego, ale zarazem i złowrogiego. Oczy wszystkich wytężały się ku szańcom, lecz zza chmury dymu nie było nic widać.
Nagle rozległy się od lewej strony miarowe uderzenia kilofów.
— Mówiłem, że minę kują dopiero! — ozwał się Wołodyjowski.
Tu zwrócił się do Luśni:
— Wachmistrz! Weźmiesz dwudziestu ludzi i wyjrzysz mi na nowy zamek.
Luśnia prędko spełnił rozkaz, wziął dwudziestu ludzi, a po chwili zniknął z nimi za wyłomem.
Nastało znów milczenie, przerywane tylko odzywającym się tu i owdzie chrapaniem lub czkawką konających, a także odgłosem kilofów.
Czekano dość długo, wreszcie wachmistrz zjawił się z powrotem.
— Panie komendancie — rzekł — w nowym zamku nie ma żywej duszy.
Wołodyjowski spojrzał ze zdziwieniem na Ketlinga:
— Czyby od oblężenia już odstąpili czy co? Przez dymy nic nie można dojrzeć!
Lecz dymy, zwiewane powiewem, rzedły i wreszcie opona ich przerwała się nad miastem.
W tej samej chwili jakiś głos okropny i przerażony począł krzyczeć z baszty:
— Nad bramami białe chorągwie! Poddajem się!
Usłyszawszy to żołnierze, oficerowie zwrócili się ku miastu. Straszliwe zdumienie odbiło się na twarzach, słowa zamarły wszystkim na ustach i przez smugi dymu patrzyli ku miastu.
A w mieście, na bramie Ruskiej i Lackiej, powiewały istotnie białe chorągwie, dalej widać było jeszcze jedną na baszcie Batorego.
Wówczas twarz małego rycerza stała się tak białą jak te chorągwie kolebiące się na wietrze.
— Ketling, widzisz? — szepnął zwracając się do przyjaciela.
Ketlingowi także twarz pobladła.
— Widzę — rzekł.
I czas jakiś patrzyli sobie w oczy mówiąc nimi wszystko, co mogli powiedzieć tacy dwaj żołnierze bez plamy i bojaźni, którzy nigdy w życiu nie złamali słowa, a którzy przed ołtarzem przysięgli wpierw zginąć niżby mieli zamek poddać. I oto teraz, po takiej obronie, po takiej walce, która zbaraskie dzieje przypominała, po odbitym szturmie i po zwycięstwie, kazano im złamać przysięgę, wydać zamek i żyć!
Jak niedawno złowrogie kule przelatywały nad zamkiem, tak teraz złowrogie myśli przelatywały im tłumem przez głowę. I żal ściskał im serca po prostu bezdenny, żal dwóch ukochanych istot i żal życia i szczęścia, więc spoglądali na się jak błędni, jak martwi, a czasem zwracali wzrok pełen rozpaczy ku miastu, jakby się chcąc przekonać, czy ich oczy nie zwodzą i czy istotnie godzina wybiła.
A tymczasem od strony miasta zatętniały kopyta końskie i po chwili wpadł Horaim, rękodajny młodzian pana generała podolskiego.
— Rozkaz do komendanta! — krzyknął osadzając bachmata.
Wołodyjowski wziął rozkaz, przeczytał go w milczeniu i po chwili wśród grobowej ciszy ozwał się do oficerów:
— Mości panowie! Komisarze przejechali czółnem rzekę i już udali się do Dłużka dla podpisania ugody. Za chwilę będą tedy wracać. Do wieczora mamy wyprowadzić wojsko z zamku, a białą chorągiew zatknąć nie mieszkając…
Nikt nie ozwał się słowem. Słychać było tylko szybkie oddechy i sapanie.
Wreszcie Kwasibrocki przemówił:
— Trzeba chorągiew zatknąć. Ludzi zaraz zgromadzę!…
Wnet tu i owdzie rozległy się słowa komendy. Żołnierze poczęli się zwierać w szeregi i brać na ramię broń. Dźwięk muszkietów i miarowe ich stąpania budziły echa w milczącym zamku.
Ketling przysunął się do Wołodyjowskiego.
— Czas? — spytał.
— Czekaj na komisarzy, dowiemy się kondycyj… Wreszcie ja sam tam zejdę.
— Nie! Ja zejdę, ja lepiej lochy znam i wiem, gdzie co jest.
Dalszą rozmowę przerwały im głosy wołające:
— Komisarze wracają! Komisarze wracają!
Jakoż po niejakim czasie trzej nieszczęśni wysłannicy ukazali się na zamku. Byli to: sędzia podolski Gruszecki, stolnik Rzewuski i chorąży czernihowski pan Myśliszewski. Szli ponuro, z pospuszczanymi głowami. Na grzbietach ich mieniły się kaftany ze złotogłowiu, które w darze od wezyra dostali.
Wołodyjowski czekał ich oparty o ciepłe jeszcze i dymiące działo skierowane ku Dłużkowi. Wszyscy trzej powitali go w milczeniu, a on spytał:
— Jakie kondycje?
— Miasto nie będzie rabowane, mieszkańcom życie i mienie zapewnione. Każden, kto nie zechce zostać, ma prawo wyjść i udać się, gdzie mu się będzie podobało.
— A Kamieniec i Podole?
Komisarze pospuszczali głowy:
— Na sułtana… po wieki wieków!…
Po czym komisarze odeszli nie ku mostowi, bo tam już tłumy ludu zawaliły drogę, ale w bok, przez południową bramę. Zeszedłszy na dół, siedli w czółno, którym aż do Lackiej bramy mieli dojechać. W nizinie leżącej między opokami wzdłuż rzeki zaczęli się już pokazywać janczarowie. Z miasta napływały coraz większe fale ludu i zajęły plac naprzeciw starego mostu. Wielu chciało biec na zamek, lecz wychodzące regimenta powstrzymały ich z rozkazu małego rycerza.
Ów sprawiwszy wojsko przywołał pana Muszalskiego i rzekł mu:
— Stary przyjacielu, oddajże mi jedną przysługę: idź zaraz do żony mojej i powiedz jej ode mnie…
Tu głos uwiązł na chwilę w gardle małemu rycerzowi.
— I powiedz jej ode mnie: Nic to! — dodał prędko.
Łucznik odszedł. Za nim wychodziło powoli wojsko.
Wołodyjowski siadł na konia i czuwał nad wymarszem. Zamek opróżniał się, ale marudnie, z przyczyny zawadzającego gruzu i złamów.
Ketling zbliżył się do małego rycerza.
— Schodzę! — rzekł zaciskając zęby.
— Idź, jeno zwlecz, póki wojsko nie wyjdzie… Idź!…
Tu wzięli się w ramiona i przez pewien czas tak trwali. Oczy obydwom błyszczały nadzwyczajnym światłem… Ketling skoczył wreszcie w kierunku lochów…
Wołodyjowski zaś zdjął hełm z głowy; chwilę spoglądał jeszcze na tę ruinę, na to pole chwały swojej, na gruzy, trupy, odłamy murów, na wał i na działa, następnie podniósłszy oczy w górę, począł się modlić…
Ostatnie jego słowa były:
— Daj jej, Panie, moc, by zaś cierpliwie to zniosła, daj jej spokój!…
Ach!… Ketling pospieszył się, nie czekając nawet na wyjście regimentów, bo w tej chwili zakołysały się bastiony, huk straszliwy targnął powietrzem: blanki, wieże, ściany, ludzie, konie, działa, żywi i umarli, masy ziemi — wszystko to porwane w górę płomieniem, pomieszane, zbite jakby w jeden straszliwy ładunek, wyleciało w powietrze…
Tak zginął Wołodyjowski, Hektor Kamieniecki, pierwszy żołnierz Rzeczypospolitej.
W kolegiacie stanisławowskiej stał na środku kościoła wysoki katafalk rzęsiście obstawiony świecami, a na nim leżał w dwóch trumnach, ołowianej i drewnianej, pan Wołodyjowski. Wieka były już zabite i właśnie odprawiano pogrzeb. Życzeniem serdecznym wdowy było, by ciało spoczęło w Chreptiowie, lecz że całe Podole było w rękach nieprzyjacielskich, więc tymczasowo miano je pochować w Stanisławowie, do tego bowiem miasta odesłani zostali pod konwojem tureckim kamienieccy exules[572] i tu wydani w ręce wojsk hetmańskich.
Wszystkie dzwony biły w kolegiacie. Kościół zapełniony był tłumem szlachty i żołnierzy, którzy ostatni raz chcieli rzucić okiem na trumnę Hektora Kamienieckiego i pierwszego Rzeczypospolitej kawalera. Szeptano, że sam hetman ma na pogrzeb przyjechać, że jednak nie było go dotąd widać, a lada chwila mogli nadejść czambułem Tatarzy, przeto postanowiono nie odkładać ceremonii.