— Tak będzie! — zawołali oficerowie.
— Niech spróbują jeszcze i dwudziestu szturmów, gotowiśmy! — mówili inni.
I poczęli w szable trzaskać, rozpalonymi oczyma ku szańcom spoglądać i sapać, co słysząc mały rycerz szepnął w uniesieniu do Ketlinga:
— Nowy Zbaraż! Nowy Zbaraż!..
Lecz pan Muszalski zabrał na nowo głos:
— Oto, com słyszał. Żal mi było odchodzić, bo mogłem i więcej usłyszeć, alem się bał, że mnie dzień zaskoczy. Poszedłem tedy ku tym szańcom, z których nie strzelano, żeby się w pomroce przemknąć. Patrzę, aż tam nie ma porządnych straży, jeno kupami się janczarowie włóczą, jako i wszędzie. Podchodzę do srogiej armaty, nikt nie woła. A to pan komendant wie, żem zabrał ze sobą na wycieczkę zadziory do gwożdżenia armat. Wsunę prędko jeden w zapał — nie lezie, bo chcąc, żeby wlazł, trzeba młotkiem uderzyć. Ale że to Pan Bóg niejaką siłę w ręku dał (boście i waćpanowie moje eksperymenta nieraz widzieli), kiedy nie przycisnę dłonią, zazgrzytało trochę, ale gwóźdź wlazł po głowicę!… Uradowałem się okrutnie!…
— Dla Boga! Waćpan to uczynił? Waćpan wielką armatę zagwoździł? — pytano ze wszystkich stron.
— Uczyniłem i to, i drugie, bo jak tak gładko poszło, znowu żal było odchodzić i poszedłem do drugiego działa. Boli trochę ręka, ale gwoździe wlazły!
— Mości panowie! — zawołał Wołodyjowski — Nikt tu większej rzeczy nie dokazał, nikt się taką sławą nie okrył! Vivat pan Muszalski!
— Vivat! Vivat! — powtórzyli oficerowie.
Za oficerami poczęli krzyczeć żołnierze. Usłyszeli w szańcach te okrzyki Turcy i zlękli się — i tym bardziej im serca ubyło; łucznik zaś kłaniał się, pełen radości, oficerom i pokazując swą potężną do łopaty podobną dłoń, na której widać było dwie sine plamy, mówił:
— Dalibóg, prawda! Macie, waćpanowie, świadectwo!
— Wierzym! — wołali wszyscy. — Chwalić Boga, żeś nam szczęśliwie wrócił!
— Przemknąłem się przez belkowanie — odparł łucznik. — Chciało się owe roboty podpalić, ale nie było czym.
— Wiesz co, Michał — zawołał Ketling — moje szmaty gotowe. Zacznę ja o tym belkowaniu myśleć. Niech wiedzą, że pierwsi zaczepiamy.
— Poczynaj! Poczynaj! — krzyknął Wołodyjowski.
Sam zaś skoczył do cekhauzu[571] i wysłał nową wiadomość do miasta:
„Pan Muszalski na wycieczce nie zabit, bo wrócił, dwa wielkie działa zagwoździwszy. Był między janczarami, którzy o buncie zamyślają. Za godzinę spalimy belkowania, a jeśli będzie można przy tym wyskoczyć, to wyskoczę”.
Jakoż goniec nie przebiegł jeszcze przez most, gdy mury zadrżały od huku dział. Zamek pierwszy tym razem rozpoczynał grzmiącą rozmowę. W bladym świetle poranku leciały płomienne płachty na kształt płonących chorągwi — i padały na belkowania. Nie pomogła nic wilgoć, którą nocny deszcz nasycił drzewo. Belki zajęły się wkrótce i poczęły się palić. Za płachtami jął Ketling sypać granaty. Znużone tłumy janczarów opuściły w pierwszej chwili szańce. Nie grano „kindii”. Nadjechał sam wezyr na czele nowych zastępów wojsk, lecz zwątpienie wkradło się widocznie i do jego serca, bo paszowie słyszeli, jak mruczał:
— Milsza im bitwa niż spoczynek! Co to za ludzie w tym zamku mieszkają?
W wojsku zaś słychać było na wszystkie strony trwożne głosy powtarzające:
— Mały pies kąsać poczyna! Mały pies kąsać poczyna!
Rozdział LVI
A gdy przeszła owa szczęśliwa noc pełna wróżb zwycięstwa, nastał po niej dzień 26 sierpnia, który miał się stać przeważnym w dziejach onej wojny. W zamku oczekiwano jakiegoś wielkiego wysiłku ze strony tureckiej. Jakoż o wschodzie słońca rozległo się znów kowanie po lewej stronie zamku, tak głośne i silne jak nigdy dotąd. Widocznie Turcy wiercili z pośpiechem nową minę, najpotężniejszą ze wszystkich. Wielkie oddziały wojsk strzegły opodal tej roboty.
Na szańcach mrowie poczęło się ruszać. Z mnóstwa barwistych sandżaków, którymi jakby kwieciem zakwitło pole od strony Dłużka, poznano, iż sam wezyr podjeżdża, aby kierować szturmem. Na szańce janczarowie pozaciągali nowe działa; prócz tego nieprzeliczone ich tłumy pokryły nowy zamek chroniąc się w jego fosach i gruzach, aby być w gotowości do ręcznego ataku.
Jako się rzekło, zamek pierwszy rozpoczął armatnią rozmowę, i tak skutecznie, że chwilowy popłoch powstał w szańcach. Lecz bimbaszowie sprawili na powrót w mgnieniu oka janczarów, jednocześnie zaś ozwały się wszystkie tureckie działa. Leciały kule, granaty, kartacze; leciał na głowy broniących się gruz, cegły, tynk; dym pomieszał się z kurzawą, żar ognia z żarem słonecznym. Piersiom brakło powietrza, oczom widoku; huk armat, pękanie granatów, zgrzyt kul po kamieniach, wrzaski tureckie, okrzyki obrońców utworzyły jedną straszliwą kapelę, której do wtóru brzmiały echa skał. Zasypywano pociskami zamek, zasypywano miasto, wszystkie bramy, wszystkie baszty. Lecz zamek bronił się zaciekle, piorunami na pioruny odpowiadał, trząsł się, świecił, dymił, huczał, ział ogniem i śmiercią, i zniszczeniem, jakby go Jowiszowy gniew uniósł, jakby się zapamiętał wśród płomieni, jakby chciał zgłuszyć tureckie gromy i w ziemię się zapaść lub zwyciężyć.
Wśród zamętu, wśród lecących kul, ognia i kurzawy, i dymu mały rycerz rzucał się od działa do działa, od jednych murów do drugich, od rogu do rogu, sam do niszczącego płomienia podobny. Zdawał się dwoić i troić; był wszędzie, zachęcał, krzyczał, gdzie padł kanonier, tam on go zastępował — i wlawszy otuchę w piersi, znów biegł gdzie indziej. Zapał jego udzielił się żołnierzom. Uwierzyli, iż to ostatni szturm, po którym spokój i sława nastąpi — wiara w zwycięstwo przepełniała ich piersi, serca stały się harde i zaciekłe, szał bojowy ogarnął umysły. Okrzyki i wyzywania wyrywały się co chwila z ich gardzieli. Niektórych chwytała taka wściekłość, iż darli się za mur, by z bliska sczepić się z janczarami.
Owi dwakroć, pod zasłoną dymów, poszli zbitą masą do wyłomu i dwakroć, wymościwszy ciałami ziemię, cofnęli się w popłochu. O południu pchnięto im w pomoc masy pospolitego ruszenia i dżamaku, lecz mniej ćwiczone tłumy, lubo pobudzane z tyłu włóczniami, wyły tylko okropnymi głosami i nie chciały iść przeciw zamkowi. Nadjechał kajmakan — nic nie pomogło. Lada chwila groził powszechny, graniczący z obłędem popłoch, więc w końcu ludzi cofnięto i tylko działa po staremu pracowały bez wytchnienia, miotając grom za gromem, błyskawicę za błyskawicą.
Tak upływały całe godziny. Słońce już zeszło z zenitu i spoglądało na ową walkę bezpromienne, czerwone, zadymione, jakby srzeżogą przesłonięte.
Około trzeciej z południa huk dział doszedł do takiej potęgi, iż najgłośniej krzyczanych w ucho słów nie można było w murach dosłyszeć. Powietrze stało się w zamku gorące jak w piecu. Woda, którą polewano rozpalone działa, buchała w nich parą, mieszając się z dymem i przesłaniając świat, lecz działa grzmiały ciągle.
Zaraz po trzeciej rozbito dwie największe kolubryny tureckie. Moździerz stojący obok nich pękł, uderzony faskulą, w kilka pacierzy później. Kanonierowie ginęli jak muchy. Z każdą chwilą stawało się widoczniejszym, że ów niepokonany piekielny zamek bierze górę w walce, że przekrzyczy tureckie grzmoty i że on wypowie ostatnie słowo… zwycięstwa.
Ogień turecki począł z wolna słabnąć.
— Koniec będzie! — krzyknął z całych sił Wołodyjowski w ucho Ketlinga, chcąc, ażeby go ten wśród huku dosłyszał.
— I ja tak myślę! — odrzekł Ketling. — Do jutra czy na dłużej?
— Może na dłużej. Dziś przy nas wiktoria!
— I przez nas!
— O tej nowej minie musim pomyśleć.
Ogień turecki osłabł jeszcze bardziej.
— Bijmy dalej z dział! — zawołał Wołodyjowski.
I skoczył między kanonierów.
— Ognia, chłopcy! — krzyknął — Póki ostatnie działo tureckie grać nie ustanie! Na chwałę Bogu i Przenajświętszej Pannie! Na chwałę Rzeczypospolitej! Ognia!
Żołnierze zaś widząc, że i ten szturm ma się już ku końcowi, ozwali się gromkim, radosnym okrzykiem i z tym większym zapałem poczęli walić ku szańcom tureckim.