Wołodyjowski zatrwożył się wielce.
— Ketling! — rzekł — Pilnuj rzucania granatów i psowaj, co możesz, w robocie min, ja zasię poskoczę do miasta, bo mi o panny dominikanki serce cierpnie. Bogu chwała, że zamek ostawili w spokoju i że się oddalić mogę…
W zamku nie było istotnie w tej chwili wiele do roboty, więc mały rycerz siadł na koń i odjechał. Wrócił dopiero po dwóch godzinach w towarzystwie pana Muszalskiego, który już po owym szwanku, poniesionym z ręki Hamdiego, wydobrzał, a teraz na zamek przybywał mniemając, że przy szturmach będzie mógł łukiem znaczną klęskę poganom zadać i sławę niepomierną uzyskać.
— Witajcie! — rzekł Ketling — Jużem był niespokojny. Co tam u dominikanek?
— Wszystko dobrze — odrzekł mały rycerz. — Ni jeden granat tam nie pękł. Miejsce jest zaciszne i przezpieczne.
— To chwała Bogu! A Krzysia się tam nie trwoży?
— Spokojna, jakoby u siebie w domu. Obie z Baśką siedzą w jednej celi, a pan Zagłoba z nimi. Jest tam i Nowowiejski, któremu przytomność wróciła. Prosił się ze mną na zamek, ale na nogach jeszcze nie może długo ustać. Ketling, jedź tam teraz, a ja cię tu zastąpię.
Ketling uściskał Wołodyjowskiego, bo go bardzo serce do kochanej Krzysi ciągnęło, i zaraz sobie kazał konia podawać. Lecz nim go przyprowadzono, wypytvwał jeszcze małego rycerza, co w mieście słychać?
— Mieszczanie gaszą ogień bardzo odważnie — odrzekł mały rycerz — ale bogatsi kupcy ormiańscy widząc, że im się składy palą, wysłali do księdza biskupa deputację z naleganiem, żeby miasto poddał. Dowiedziawszy się o tym, chociażem sobie obiecywał, że na te narady ich więcej nie pójdę, poszedłem. Tam dałem w pysk jednemu, któren najbardziej o poddanie nalegał, za co ksiądz biskup był na mnie krzyw. Źle, bracia! Już tam tchórz coraz bardziej ludzi oblatuje i coraz tańsza im nasza do obrony gotowość. Ganią nas tam, nie chwalą, bo powiadają, że na próżno miasto narażamy. Słyszałem także, że na Makowieckiego napadano za to, iż się układom przeciwił. Sam ksiądz biskup powiedział mu: „Wiary ni króla nie odstępujemy, a na cóż dalszy opór przydać się może? Widzisz (powiada), stąd zhańbione świątynie, panny poczciwe znieważone i dziatwę niewinną w jasyr wleczoną? Z traktatem zaś (powiada) możem jeszcze los ich zapewnić, a dla siebie wolny przechód warować!” Tak mówił ksiądz biskup, a pan jenerał głową kiwał i powtarzał: „Wolej bym zginął, ale to prawda!”
— Dziej się wola boża! — odpowiedział Ketling.
A Wołodyjowski ręce załamał.
— I żeby to choć była prawda! — zakrzyknął — ale Bóg świadek, że możemy się jeszcze bronić!
Tymczasem przyprowadzono konia. Ketling począł siadać pospiesznie. Wołodyjowski zaś rzekł mu na drogę:
— Ostrożnie przez most, bo tam gęsto granaty padają!
— Za godzinę wrócę — rzekł Ketling.
I odjechał.
Wołodyjowski wraz z Muszalskim poczęli obchodzić mury.
W trzech miejscach ciskano ręczne granaty, bo w trzech miejscach odzywało się kowanie. Po lewej stronie zamku kierował tą robotą Luśnia.
— A jak tam idzie? — spytał Wołodyjowski.
— Źle, panie komendancie! — odrzekł wachmistrz — Juchy już w skale siedzą i ledwie przy wejściu czasem którego skorupa zawadzi. Niewieleśmy wskórali…
W innych miejscach szło jeszcze gorzej, tym bardziej że niebo zasępiło się i począł padać deszcz, od którego zamakały knoty w granatach. Ciemność zawadzała także robocie.
Wołodyjowski odprowadził pana Muszalskiego nieco na stronę i zatrzymawszy się rzekł nagle:
— Słuchaj waćpan! A żebyśmy tak popróbowali onych kretów w norach wydusić?
— Widzi mi się: śmierć to pewna, bo przecie całe pułki janczarskie ich strzegą! Ha! Popróbujmy!
— Pułki ich strzegą, prawda, ale noc bardzo ciemna i łatwo ich konfuzja ogarnie. A pomyśl no waćpan: w mieście o poddaniu myślą; dlaczego? Bo mówią: „Miny pod wami, nie obronicie się!” — Toż by im się gęby zamknęły, gdyby tak jeszcze dziś w nocy posłać z wieścią: „Nie masz już min!” Dla takiej sprawy wartoli głową nałożyć czyli nie warto?
Pan Muszalski pomyślał chwilę, wreszcie zawołał:
— Warto! Dalibóg, warto!
— W jednym miejscu niedawno zaczęli kować — rzekł Wołodyjowski — i tych ostawim w spokoju, ale ot, z tej i z tamtej strony bardzo już się wryli. Weźmiesz waść pięćdziesięciu dragonów, wezmę ja tyluż i popróbujem ich przydusić. Masz waść ochotę?
— Ano, jest! Rośnie, rośnie! Wezmę za pas kilka gwoździ zadzierżystych do gwożdżenia armat, może się w drodze na jaką hakownicę natkniem.
— Czy się natkniem, wątpię, choć kilka hakownic blisko stoi, ale weź waść. Poczekamy tylko na Ketlinga, bo on lepiej od innych będzie wiedział, jak nam w nagłym razie przyjść w pomoc.
Ketling przyjechał, jak obiecał, jednej minuty nie uchybił, a w pół godziny potem dwa oddziały dragonów, po pięćdziesiąt ludzi każdy, zbliżyły się do wyłomu i poczęły się prześlizgiwać cicho na drugą stronę. Po czym znikli w ciemności. Ketling kazał rzucać jeszcze czas jakiś granaty, ale krótko, wreszcie zawiesił robotę i czekał. Serce biło mu niespokojnie, bo rozumiał dobrze, jak zuchwałe jest to przedsięwzięcie. Upłynął kwadrans, pół godziny, godzina; zdawało się, że już powinni byli dojść i poczynać, tymczasem przyłożywszy ucho do ziemi można było doskonale usłyszeć spokojne kowanie.
Nagle u stóp zamku ozwał się z lewej strony wystrzał pistoletowy, który zresztą w wilgotnym powietrzu i wobec strzelaniny z szańców nie rozległ się zbyt głośno i byłby może przebrzmiał bez zwrócenia na się uwagi załogi, gdyby nie wrzawa straszliwa, jaka nastała zaraz potem. „Doszli! — pomyślał Ketling. — Ale czy wrócą?” A tam zagrzmiały krzyki ludzkie, warczenie bębnów, świst piszczałek, wreszcie grzmot janczarek, pospieszny a bardzo bezładny. Strzelano ze wszystkich stron i tłumnie; widocznie całe oddziały nadbiegły w pomoc górnikom, lecz jak przewidywał pan Wołodyjowski, powstał zamęt i konfuzja ogarnęła janczarów, którzy w obawie, aby wzajem się nie razić, obwoływali się wielkimi głosami, paląc na oślep i po części w górę. Wrzaski i strzelanina wzmagały się z każdą chwilą. Jak gdy łakome krwi kuny wedrą się wśród głuchej nocy do uśpionego kurnika, w cichym budynku powstaje nagle niezmierny harmider i wrzawa, i gdakanie — taki warchoł uczynił się nagle wokół zamku. Z szańców poczęto ciskać na mury granaty, aby rozwidnić ciemność. Ketling, wyrychtowawszy[568] kilkanaście dział w kierunku strażowych wojsk tureckich, odpowiedział kartaczami. Rozgorzały aprosze tureckie, rozgorzały mury. W mieście poczęto bić w dzwony na trwogę, powszechne bowiem było mniemanie, że Turcy wdarli się już do fortecy. W szańcach sądzono przeciwnie, iż potężna wycieczka oblężonych atakuje wszystkie naraz roboty — i rozległ się alarm powszechny. Noc sprzyjała zuchwałemu przedsięwzięciu pana Wołodyjowskiego i Muszalskiego, bo uczyniła się bardzo ciemna. Wystrzały armatnie i granaty rozdzierały tylko na chwilę pomrokę, która potem stawała się jeszcze czarniejszą. Na koniec upusty niebieskie otworzyły się nagle i poczęły lać potoki dżdżu. Grzmoty zgłuszyły strzelaninę i zataczając się kołem, dudniąc, hucząc, budziły straszne echo w skałach. Ketling zeskoczył z wałów, pobiegł na czele kilkunastu ludzi do wyłomu i czekał.
Lecz nie czekał już długo. Wkrótce ciemne postacie zaroiły się między belkami, którymi zasłonięty był otwór.
— Kto idzie? — krzyknął Ketling.
— Wołodyjowski! — brzmiała odpowiedź.
I dwaj rycerze padli sobie po chwili w objęcia.
— Cóż, jak tam? — pytali oficerowie, których coraz więcej zbiegało się do wyłomu.
— Chwała Bogu! Górnicy wybici do nogi, narzędzia połamane i rozrzucone, na nic ich robota!
— Chwała Bogu! Chwała Bogu!
— A Muszalski ze swoimi jest już?
— Nie masz go jeszcze.
— Może by skoczyć im w pomoc? Mości panowie! Komu wola?
Ale w tej chwili wyłom zaroił się na nowo. To ludzie Muszalskiego wracali z pośpiechem i w znacznie pomniejszonej liczbie, bo ich siła od kul poległo. Wracali jednak radośnie, bo z równie pomyślnym skutkiem. Niektórzy żołnierze poprzynosili kilofy, świdry, oskardy do łamania skały, na dowód, że byli w samej minie.