— A gdzie pan Muszalski? — spytał Wołodyjowski.
— Prawda! Gdzie pan Muszalski? — powtórzyło kilka głosów.
Ludzie spod komendy przesławnego łucznika poczęli na się spoglądać, wtem jeden dragon, mocno ranny, ozwał się słabym głosem:
— Pan Muszalski poległ. Widziałem, jak padł, ja też padłem koło niego, alem się podniósł, on zaś ostał…
Rycerze bardzo się zmartwili usłyszawszy o śmierci łucznika, był to bowiem jeden z pierwszych kawalerów w wojskach Rzeczypospolitej. Wypytywano jeszcze dragona, jak się to stało, lecz ów odpowiadać nie mógł, gdyż krew ciurkiem z niego uchodziła, a wreszcie zwalił się jak snop na ziemię.
Rycerze zaś biadać poczęli z żalu po panu Muszalskim.
— Zostanie pamięć jego w wojsku — mówił pan Kwasibrocki — a kto to oblężenie przeżyje, ten imię jego będzie wysławiał.
— Nie narodzi się już taki drugi łucznik! — rzekł jakiś głos.
— Był to mąż najsilniejszy w ręku w całym Chreptiowie — ozwał się mały rycerz. — Talara on palcem przycisnąwszy, w świeżą deskę całkiem wpychał. Jeden tylko pan Podbipięta, Litwin, siłą go przenosił, ale ów pod Zbarażem zabit, a z żywych chyba by pan Nowowiejski na rękę mu wytrzymał.
— Wielka, wielka strata — mówili inni. — Tylko dawniej rodzili się tacy kawalerowie.
Tak uczciwszy pamięć łucznika poszli na wał. Wołodyjowski wnet pchnął gońca z wiadomością do pana generała i księdza biskupa, że miny popsowane, a górnicy przez wycieczkę pobici.
Z wielkim zdumieniem przyjęto tę nowinę w mieście, ale — któż by się spodziewał! — z tajoną niechęcią. I pan generał, i ksiądz biskup byli zdania, że te chwilowe tryumfy miasta nie uratują, a rozdrażnią tylko tym więcej srogiego lwa. Mogły być one pożyteczne tylko w takim razie, gdyby mimo nich zgodzono się na poddanie, toteż obaj główni przywódcy postanowili dalej traktaty prowadzić.
Lecz ani pan Wołodyjowski, ani Ketling nie przypuszczali nawet na chwilę, by taki tylko skutek miały wywrzeć przysłane przez nich szczęsne wieści. Byli, owszem, pewni, że teraz otucha wstąpi w najsłabsze serca i że wszyscy nową ochotą do zaciekłego oporu rozgorzeją. Bo miasta niepodobna było wziąć nie zdobywszy pierwej zamku, więc jeśli zamek nie tylko się opierał, ale w dodatku gromił, oblężeni nie mieli najmniejszej potrzeby uciekać się do układów. Zapasów był dostatek, prochów także; wobec tego należało tylko pilnować bram i gasić pożary w mieście.
Podczas całego oblężenia była to najradośniejsza noc dla małego rycerza i dla Ketlinga. Nigdy nie mieli tak wielkiej nadziei, że i sami wyjdą zdrowo z tych tureckich obieży, i równie zdrowo najdroższe głowy wyprowadzą.
— Jeszcze parę szturmów — mówił mały rycerz — a jak Bóg na niebie, Turcy się zniechęcą i głodem będą nas chcieli zniewolić. A owóż zapasów jest dość. September[569] ci to przy tym za pasem: za dwa miesiące poczną się słoty i zimna, niezbyt to wytrzymałe wojska; niech raz dobrze przemarzną, to i odejdą.
— Wielu z nich z krain etiopskich pochodzi — odrzekł Ketling — albo z różnych takich, w których pieprz rośnie, i tych lada zamróz zwarzy. Dwa miesiące w najgorszym razie, nawet przy szturmach wytrzymamy. Niepodobna też przypuścić, aby żadna odsiecz nie przybyła. Ocknie się wreszcie Rzeczpospolita, choćby zaś nawet pan hetman wielkiej potęgi nie zebrał, podjazdami będzie Turków nękał.
— Ketling! Tak mi się widzi, że nie wybiła jeszcze nasza godzina.
— W mocy to bożej, ale i mnie się tak widzi, że do tego nie przyjdzie.
— Chyba by któren poległ, jak pan Muszalski! Ano, trudna rada! Szkoda mi okrutna pana Muszalskiego, choć kawalerską poległ śmiercią!
— Nie daj nam Boże gorszej, byle nie zaraz, bo powiem ci, Michał, iż żal by mi było… Krzysi.
— Ba, a mnie Basi… No! Pracujem szczerze, ale też miłosierdzie jest nad nami. Okrutnie mi jakoś wesoło w duszy! Trzeba też będzie i jutro czegoś znacznego dokazać!
— Turcy porobili drewniane zasłony z belek na szańcach. Obmyśliłem taki sposób, jaki bywa do zapalania okrętów używany: szmaty moczą się już w smole i mam nadzieję, że jutro do południa spalę te wszystkie roboty.
— Ha! — rzekł mały rycerz. — To ja wycieczkę poprowadzę. Przy pożarze i tak się uczyni konfuzja, a przy tym w dzień do głowy im nie przyjdzie, by wycieczka mogła nastąpić. Jutro może być lepsze niż dziś, Ketling…
Tak to oni rozmawiali mając serca wezbrane, po czym udali się na spoczynek, bo wielce byli znużeni. Lecz mały rycerz nie spał trzech godzin, gdy rozbudził go wachmistrz Luśnia.
— Panie komendancie, nowiny są! — rzekł.
— Co tam? — zawołał czujny żołnierz zrywając się w jednej chwili na równe nogi.
— Pan Muszalski jest!
— Dla Boga! Co powiadasz?
— Jest! Stałem przy wyłomie, wtem słyszę, woła ktoś z drugiej strony po naszemu: „Nie strzelać, to ja!” Patrzę, aż tu pan Muszalski, za janczara przebrany, wraca!
— Bogu chwała! — rzekł mały rycerz.
I skoczył witać łucznika. Dniało już. Pan Muszalski stał z tej strony wału w białej kapuzie i karacenie, tak do prawdziwego janczara podobny, że oczom nie chciało się wierzyć. Ujrzawszy małego rycerza skoczył ku niemu i poczęli się witać radośnie.
— Jużeśmy waści opłakali! — zawołał Wołodyjowski.
Wtem nadbiegło kilku innych oficerów, między nimi Ketling. Wszyscy zdumiewali się nadzwyczajnie, za czym jęli wypytywać na wyścigi łucznika, jakim sposobem w tureckim przebraniu się znalazł, ów zaś zabrał głos i tak mówił:
— Przewróciłem się, wracając, przez janczarskiego trupa i głową o kulę leżącą wyciąłem, a choć czapkę miałem drutem przeszywaną, zamroczyło mnie zaraz, ile że od owego uderzenia, którem od Hamdiego otrzymał, rozum miałem jeszcze zbyt na wszelaki szwank czuły. Budzę się tedy potem: leżę ja ci na janczarze zabitym, jak na łóżku. Macam głowę, boli nieco, ale nawet i guza nie ma. Zdjąłem czapkę, deszcz mi wychłodził czuprynę i myślę sobie: dobra nasza! Wtem przyszło mi do głowy: nużbym z owego janczara moderunek cały zdjął i między Turków poszedł? Przecie ja po turecku tak jak po polsku gadam i nikt mnie po mowie nie pozna, z gęby też janczara nie odróżnić. Pójdę, posłucham, co gadają. Strach chwilami brał, bo mi się dawna niewola przypomniała, alem poszedł. Noc ciemna, ledwie się tam gdzie niegdzie u nich świeciło, to, powiadam waściom, żem tak sobie między nimi chodził jak między swymi. Wielu z nich w rowach pod przykrywkami leżało; poszedłem i tam. Ten i ów mnie pyta: „Czego się włóczysz?” — a ja na to: „Bo mi się nie chce spać!” Inni też gwarzyli kupami o oblężeniu. Konsternacja między nimi wielka. Na własne uszy słyszałem, jak na obecnego tu naszego chreptiowskiego komendanta wyrzekali. — Tu pan Muszalski skłonił się Wołodyjowskiemu. — Powtórzę ich ipsissima verba[570], bo to przecie wraża przygana na największą pochwałę wychodzi. „Dopóki (mówili) ten mały pies (tak psubraci waszą mość nazywali), dopóki ten mały pies zamku broni, nie zdobędziem go nigdy”. Inny mówi: „Jego się kula i żelazo nie ima, a śmierć od niego na ludzi wieje jak zaraza”. Tu poczęli wszyscy w kupie narzekać: „My jedni się bijem (prawią), a inne wojska nic nie robią; dżamak leży brzuchami do góry, Tatarowie rabują, spahia po bazarze się włóczy. Nam padyszach mówi: „Moi mili barankowie”, ale widać niezbyt jesteśmy mili, skoro nas tu na jatki przyprowadzono. Wytrzymamy (prawią), ale niedługo, potem zaś do Chocimia się wrócim, a jeśli pozwoleństwa nie dostaniem, to mogą i jakie znaczne głowy spaść w ostatku”.
— Słyszycie, waszmościowie! — krzyknął Wołodyjowski. — Gdy się janczary zbuntują, wraz się sułtan przelęknie i oblężenia zaniecha!
— Jak mi Bóg miły, tak szczerą prawdę powiadam! — mówił pan Muszalski. — Między janczarami nietrudno o rebelię, a już im bardzo mruczno. Tak myślę, że jeszcze jednego albo dwóch szturmów spróbują, a potem zęby na janczar-agę, na kajmakana, ba, na samego sułtana wyszczerzą.