— Lordzie, herbata ci stygnie - rzekł Głód.

— Jakże dawno to było - powiedziała Wojna. Strzeliła błyskawica i niemal natychmiast po niej rozległ się ni­ski poryk grzmotu.

— Przepiękna pogoda na tę okazję — zauważył Skażenie[61].

—TAK.

Ta wymiana zdań coraz bardziej zdumiewała zgromadzonych przy maszynie do gry motocyklistów. Prowadzeni przez Wielkiego Teda poczłapali do stolika i wpatrzyli się w czwórkę obcych.

Nie umknęło ich uwagi, że wszyscy obcy mieli na kurtkach na­pisy ANIOŁOWIE PIEKŁA. A gdy już mowa o Aniołach, to wyglądali absolutnie lipnie: przede wszystkim byli zbyt czyści, a żaden z czwórki nie wyglądał na takiego, który złamał komuś rękę po pro­stu dlatego, że było niedzielne popołudnie, a w TV nie dawali nic dobrego. Do tego wszystkiego jeden z Aniołów był kobietą, i to nie jeżdżącą na tylnym siedzeniu czyjegoś motoru, lecz taką, co sobie pozwoliła na własny, jakby miała jakiekolwiek prawo do tego.

— I to wy jesteście Aniołami Piekła? - spytał sarkastycznie Wiel­ki Ted. Jeśli jest cokolwiek, czego Aniołowie Piekła nie tolerują, to są to niedzielni motocykliści[62].

Czworo obcych kiwnęło głowami.

— A z której kapituły[63]?

Wysoki nieznajomy popatrzył na Wielkiego Teda. Następnie wstał. Był to skomplikowany ruch; gdyby na brzegach oceanów no­cy stały leżaki, otwierałyby się podobnie.

Zdawało się, że prostuje się przez całą wieczność.

Na głowie miał ciemny hełm, zupełnie skrywający jego twarz. Do tego, jak zauważył Wielki Ted, zrobiony z dziwacznego plastiku, fakby na niego patrzeć, widziało się tylko własną twarz.

— APOKALIPSA - powiedział. - ROZDZIAŁ SZÓSTY.

— Wiersze drugi do ósmego — dodał usłużnie młodzieniec w bieli.

Wielki Ted utkwił wzrok w czworgu. Zaczął wysuwać do przo­du dolną szczękę, a mała, niebieska żyłka na jego skroni zaczęła pulsować.

— Co to się ma znaczyć? — zapytał.

Ktoś go pociągnął za rękaw. Był to Pigbog, który pod brudem nabrał szczególnego odcienia szarości.

— To znaczy, że wpadliśmy w kłopoty - powiedział Pigbog.

I wtedy wysoki nieznajomy powoli podniósł jasną rękawicę motocyklową i uniósł przyłbicę hełmu, zaś Wielki Ted po raz pierwszy odkąd istniał, zaczął żałować, że nie prowadził przyzwoitszego życia.

—Jezu Chryste! —jęknął.

— Myślę, że On może przybyć za minutkę - odezwał się naglą­co Pigbog. - Prawdopodobnie szuka miejsca do zaparkowania mo­tocykla. Chodźmy stąd zapisać się do jakiegoś klubu młodzieżowe­go albo co...

Ale nieulękła ignorancja Wielkiego Teda była jego tarczą i zbroją. Nie drgnął.

— Jejku — powiedział. - Aniołowie Piekła. Wojna rzuciła mu niedbały ukłon.

— To my, Wielki Tedzie - powiedziała. - Autentyk. Głód kiwnął głową.

— Dobra, stara firma - powiedział.

Skażenie zdjął swój kask i potrząsnął długimi, białymi włosami. Przejął funkcję, gdy Zaraza, burcząc coś na temat penicyliny, ode­szła na emeryturę w 1936 roku. Gdybyż tylko wiedziała, jakie moż­liwości skrywała przyszłość...

— Inni obiecują - powiedział. — My wykonujemy. — Wielki Ted popatrzył na Czwartego Jeźdźca.

— To ja jużem cię pierwej widział - rzekł. - Żeś był na okładce albumu Blue Oyster Cult. I mam pierścionek z twoją... twoją... two­ją głową na niem.

— TRAFIAM WSZĘDZIE.

—Jejku. - Wielka twarz Wielkiego Teda zmarszczyła się od wy­siłku myślenia. —Jakiem motorem jeździsz? — zapytał.

* * *

Wokół odkrywki szalała burza. Sznur z zawieszoną na nim starą oponą tańczył na wichrze. Czasami arkusz bla­chy, relikt próby zbudowania szałasu, zrywał się z wątłej uwięzi i odlatywał precz.

ONI zbili się w gromadkę, wpatrując się w Adama. Wydawał się jakiś większy. Pies siedział i warczał. Myślał o wszystkich zapa­chach, które straci. W Piekle nic nie pachniało prócz siarki. Pod­czas gdy niektóre z nich tutaj były, były... no cóż, prawdą jest, że w Piekle suk także nie ma.

Adam chodził w podnieceniu wielkimi krokami, wymachując rękami w powietrzu.

— Zabawę będziemy mieli bez końca — powiedział. — Będą wy­prawy i wszystko. Spodziewam się, że wkrótce uda mi się zrobić coś, aby te stare puszcze znów rosły.

— Ale... ale kto... kto będzie, wiesz, robił całe gotowanie i pra­nie i podobne rzeczy? — spytał drżącym głosem Brian.

— Nikt nie będzie robił żadnych takich - powiedział Adam. -Możecie mieć każde jedzenie, jakie zechcecie, kupy frytek, sma­żoną cebulkę, cokolwiek wam się spodoba. I nigdy nie musieć no­sić nowych ubrań albo kąpać się, jeśli nie chcecie ani w ogóle. Ani iść do szkoły. Ani robić niczego, czego nie zechcecie, już nigdy. Będziemy zawsze niegrzeczni!

* * *

Księżyc wzeszedł nad górami Kookamundi. Tej nocy świecił bardzo jasno.

Johnny Dwie Kości siedział w czerwonym zagłębieniu pu­styni. Było to święte miejsce, gdzie dwie odwieczne skały, uformo­wane w Czasach Snów, leżały tak, jak od początku. Wędrówka Johnny'ego Dwie Kości miała się ku końcowi. Policzki i klatkę piersio­wą miał wysmarowane czerwoną ochrą i śpiewał starą pieśń, coś w rodzaju śpiewanej mapy gór, a w pyle rysował wzory swym oszcze­pem.

Nic nie jadł od dwóch dni, nie spal także. Zbliżał się do stanu transu przynoszącego mu jedność z pustkowiem, zapewniając mu łączność duchową z przodkami.

Już prawie to osiągnął.

Prawie...

Zamrugał oczami. Rozejrzał się zdziwiony.

— PRZEPRASZAM, DROGI CHŁOPCZE - powiedział do sie­bie głośno i wyraźnie, z bardzo dobrą dykcją. - CZY MASZ MOŻE POJĘCIE, GDZIE JA SIĘ ZNALAZŁEM?

— Kto to powiedział? - zapytał Johnny Dwie Kości. Jego usta otworzyły się.

— TO JA.

Johnny podrapał się z namysłem.

— To wobec tego jesteś jednym z moich przodków, tak, przyja­cielu?

— OCH. NIEWĄTPLIWIE, DROGI CHŁOPCZE. NIEWĄT­PLIWIE. W PEWNYM SENSIE. TERAZ WRÓĆMY DO MEGO PIERWSZEGO PYTANIA. GDZIE JA JESTEM?

— Ale jeśli jesteś jednym z moich przodków - kontynuował Johnny Dwie Kości - czemu mówisz jak ciota?

—ACH. AUSTRALIA - powiedziały usta Johnny'ego Dwie Ko­ści, wymawiając to słowo tak, jakby powinny zostać gruntownie zde­zynfekowane, nim wymówią je ponownie. - OJEJ. CÓŻ, TAK CZY OWAK DZIĘKUJĘ CI.

— Co? Co? - zapytał Johnny Dwie Kości.

Usiadł w piasku i czekał, i czekał, ale odpowiedzi się nie docze­kał. Azirafal ruszył dalej.

* * *

Cytryna Dwukonna był tonton macoute,wędrownym ho-unganem[64], niósł na ramieniu torbę zawierającą rośliny magiczne, rośliny lecznicze, szczątki dzikiego kota, czar­ne świece, proszek wytworzony głównie ze skóry pewnej suszonej ryby, zdechłą stonogę, pół butelki Chivas Regał, dziesięć papiero­sów rothmans oraz egzemplarz “Co słychać na Haiti".

Podniósł nóż, a potem jednym wypróbowanym ruchem urżnął głowę czarnemu kogutowi. Krew trysnęła na jego prawą rękę.

— Loa, nawiedź mnie - zaintonował. - Gros Bon Ange przyjdź do mnie.

— GDZIE JESTEM? - powiedział sam do siebie.

— Czy to mój Gros Bon Ange?—spytał siebie.

— UWAŻAM, ŻE PYTANIE JEST NADER OSOBISTE - od­rzekł. - TO ZNACZY W OBECNEJ SYTUACJI. ALE CZYNI SIĘ STARANIA, DO PEWNEGO STOPNIA. ROBI SIĘ, CO MOŻNA.

Cytryna zauważył, że jedna z jego rąk sięga po koguta.

— DOŚĆ NIEHIGIENICZNE MIEJSCA NA GOTOWANIE, NIE UWAŻASZ? TUTAJ, W DŻUNGLI. CZY MAMY ROŻEN, CO?! CO TO ZA MIEJSCE?!

— Haityjskie.

— A NIECH TO! WCALE NIE BLISKO. ALE MOGŁO BYĆ GORZEJ, ACH, PORA MI W DROGĘ. BĄDŹ ZDRÓW. I Cytryna Dwukonna był już tylk^Bram w swej głowie.

— Do dupy z Loasami — mruknął pod nosem. Przez chwilę pa­trzył tępo w przestrzeń, a potem sięgnął po torbę i Chivas Regał. Istnieją przynajmniej dwa sposoby, by z kogoś zrobić zombi. Wy­brał najłatwiejszy.

Z plaż głośno dobiegały uderzenia przyboju. Palmy zatrzęsły się.

Nachodziła burza.

* * *

Światła rozjarzyły się. Ewangeliczny chór Kabel Energetyczny (Nebraska) wybuchnął hymnem Jezus jest monterem telefonicz­nym w centralce mego życia", prawie zagłuszając wycie coraz silniej­szego wiatru.