Shadwell na chwilę zapatrzył się w wielkiego, wyświechtanego misia bez jednego oka i z oderwanym uchem. Zapewne miał imię w rodzaju Mr Buggins.
Odwrócił głowę. Jego wzrok napotkał pudło na bieliznę w kształcie zwierzęcia, które mogło być psem, ale równie dobrze mogło być skunksem. Uśmiechało się wesoło.
— Hrrr — powiedział.
Ale zalała go fala wspomnień. Naprawdę tego dokonał. Nikt jeszcze z całej Armii nie wyegzorcyzmował szatana, o ile mu było wiadomo. Ani Hopkins, ani Siftingg, ani Diceman. Zapewne nie dokonał tego nawet sierżant sztabowy tropiciel wiedźm Narker[55] , rekordzista wszechczasów w liczbie wytropionych wiedźm. Wcześniej
*
czy później każda armia natrafia na swą broń ostateczną, pomyślał Shadwell, i oto ona istniała, na końcu jego ręki.
No, to pieprzyć zasadę “strzelaj tylko w obronie". Teraz trochę odpocznie, gdyjuż tu jest, bo przecież siły ciemności nareszcie napotkały godnego przeciwnika...
Gdy madame Tracy przyniosła herbatę, chrapał. Taktownie zamknęła drzwi, ale i z zadowoleniem, bo za dwadzieścia minut miała zamówiony seans, a czasy nie są takie, żeby odrzucać pieniądze.
Choć madame Tracy pod wieloma względami była całkiem głupia, w pewnych sprawach miała instynktowne rozeznanie, a gdyju/ dotyczyło to parania się wiedzą tajemną, rozumowała bezbłędnie. Ledwie tknąć paluszkiem - o to chodziło jej klientom. Zupełnie nie życzyli sobie zanurzania w wiedzy tajemnej po szyję. Zupełnie nie chcieli mieć do czynienia z wielopłaszczyznowymi tajemnicami czasu i przestrzeni; chcieli tylko zapewnienia, że matce, gdy już umarła, wiedzie się doskonale. Chcieli tylko tyle tajemnicy, by nią przyprawić postną strawę ich codzienności i, jeśli to możliwe, w porcjach nie większych niż czterdzieści pięć minut, z herbatą i herbatnikami na zakończenie.
A już z pewnością nie życzyli sobie dziwacznych świec, kadzidła, zaklęć ani mistycznych runów. Madame Tracy nawet usunęła prawie wszystkie wielkie arkana ze swej talii tarota, ponieważ ich wygląd zdawał się niepokoić klientów.
I bardzo dbała o to, aby tuż przed seansem postawić do gotowania brukselkę. Nic bardziej nie podnosi na duchu, nic nie jest bliższe prawdziwemu duchowi angielskiego okultyzmu jak zapach brukselki gotującej się w sąsiednim pomieszczeniu.
* * *
Było wczesne popołudnie, a zasnute ciężkimi chmurami burzowymi niebo przybrało kolor starego ołowiu. Wkrótce spadnie deszcz, rzęsisty, oślepiający. Strażacy mieli nadzieję, że deszcz szybko nadejdzie, im szybciej, tym lepiej.
Przybyli nader pośpiesznie, a młodsi strażacy biegali w podnieceniu, rozwijając węże pożarnicze i luzując toporki; starsi zaś od pierwszego rzutu oka poznali, że budynek jest nie do uratowania i nie byli nawet pewni, czy pożar nie przerzuci się na sąsiednie domy. Nagle czarny bentley wziął poślizgiem zakręt, wjechał na chodnik z szybkością nieco przekraczającą sześćdziesiąt mil na godzinę i z piskiem hamulców zatrzymał się o pół cala od ściany księgarni. Skrajnie podniecony młody człowiek w ciemnych okularach wyskoczył i podbiegł do drzwi płonącej księgarni.
Zatrzymał go strażak.
— Czy pan jest właścicielem tego interesu? - zapytał.
— Czyś pan zgłupiał? Czyja wyglądam na księgarza?
— Doprawdy nie mam pojęcia, proszę pana. Pozory mogą bardzo mylić. Na przykład ja jestem strażakiem. Jednak podczas spotkań towarzyskich ludzie nieświadomi mojego zawodu często naprawdę przypuszczają, że jestem dyplomowanym księgowym albo dyrektorem towarzystwa handlowego. Niech pan sobie wyobrazi mnie bez munduru i jakiż gatunek człowieka ujrzy pan przed sobą? Szczerze.
— Gadułę — odparł Crowley i wpadł do księgarni.
Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić, bo aby się tam dostać, Crowley musiał wyminąć pół tuzina strażaków, dwóch policjantów oraz licznych interesujących nocnych typów z Soho[56], którzy wylegli wcześnie i gorąco dyskutowali we własnym gronie, jaka to grupa społeczna rozjaśniła w ten sposób popołudnie i dlaczego.
Crowley przepchnął się przez nich. Prawie nie zaszczycili go spojrzeniem. Następnie pchnął drzwi i wkroczył do ognistej otchłani. Płonęła cała księgarnia.
— Azirafalu! — zawołał. — Azirafalu, ty... ty głupi... Azirafalu!? Jesteś tutaj?
Bez odpowiedzi. Tylko trzeszczenie palącego się papieru, rozpryskiwanie się szklą, gdy ogień dotarł do pokoi na górze, łoskot walących się belek.
Rozglądał się po sklepie pośpiesznie, rozpaczliwie szukając anioła, szukając pomocy.
W przeciwległym kącie przewróciła się półka, zasypując podłogę kaskadą płomienistych książek. Ogień huczał wokoło, ale Crowley nie zwracał na to uwagi. Jego lewa nogawka zatliła się; ugasił ją jednym spojrzeniem.
— Halo? Azirafalu? Na litość Bo... Sza... na czyjąś litość! Azirafalu!
Witryna sklepowa rozpadła się od uderzenia z zewnątrz.
Crowley odwrócił się, drgnął i nieoczekiwanie strumień wody trafił go w piersi, obalając na ziemię.
Jego okulary poleciały w drugi kąt pokoju i zmieniły w kałużę płonącego plastiku. Ukazały się żółte oczy ze szparą pionowych źrenic. Mokry i parujący, z usmoloną twarzą, na czworakach w rozpalonej księgarni, Crowley przeklinał Azirafala i niewysłowiony plan i to, co na Górze i to, co na Dole.
A potem opuścił wzrok i dostrzegł ją. Książkę. Książkę, którą dziewczyna pozostawiła w samochodzie w Tadfield w czwartkową noc. Okładkę miała z lekka przypaloną, ale cudownym trafem nie była uszkodzona. Podniósł ją, wcisnął do kieszeni marynarki, wyprostował się niepewnie i otrzepał.
Strop nad nim załamał się. Z rykiem i potężnym wstrząsem budynek zapadł się w sobie, siejąc deszczem cegieł, belek i płonących szczątków.
Na zewnątrz policja odpychała przechodniów, a strażak wyjaśniał wszystkim, którzy chcieli tego słuchać:
— Nie byłem w stanie go zatrzymać. Musiał zwariować. Albo był pijany. Po prostu wpadł do środka. Nie mogłem go powstrzymać. Szaleniec. Wleciał prosto tam. Straszliwa śmierć. Straszliwa, straszliwa. Po prostu wpadł tam do środka...
A wtedy Crowley wyszedł z płomieni.
Policjanci i strażacy popatrzyli na niego, zauważyli wyraz jego twarzy i pozostali dokładnie tam, gdzie byli dotychczas.
Wsiadł do bentleya i cofnął wóz na jezdnię, objechał strażacką ciężarówkę, wjechał na Wardour Street i oddalił się w gęstniejącą ciemność wieczoru.
Patrzyli na szybko niknący wóz. Wreszcie odezwał się jeden z policjantów:
— Przy takiej pogodzie powinien zapalić światła - rzekł bezbarwnym głosem.
— Szczególnie przy takiej szybkości. To może być niebezpieczne - zgodził się drugi głuchym, martwym tonem i wszyscy stali tak w blasku i gorącu płonącej księgarni, zastanawiając się, co się dzieje ze światem, który, jak sądzili dotychczas, rozumieli.
Strzeliła niebiesko-biała błyskawica, przelatując po czarnym od chmur niebie, rozległ się grzmot tak głośny, że aż bolesny i lunął deszcz.
ROZDZIAŁ XV
Jechała na czerwonym motocyklu. Nie była to wesołaczerwień hondy; ta czerwień była głęboka i krwawa, nasycona, ciemna i obrzydliwa. Poza tym motor był normalny, zwyczajny, nie licząc przymocowanego z boku miecza w pochwie.
Hełm miała szkarłatny, a skórzaną kurtkę koloru starego wina. Rubinowymi ćwiekami wypisano na jej plecach słowa: ANIOŁOWIE PIEKŁA.
Było dziesięć po pierwszej w dzień i było ciemno, wilgotno i paskudnie. Autostrada świeciła pustkami, a kobieta w czerwieni z rykiem czerwonego motocykla leciała wzdłuż niej, uśmiechając się leniwie.
Do tej pory dzień okazał się dobry. Coś w widoku pięknej kobiety na potężnym motocyklu z przywieszonym mieczem wywierało szalone wrażenie na mężczyznach pewnego typu. Jak dotąd, czterech komiwojażerów próbowało ją prześcignąć i obecnie kawałki fordów sierra zdobiły barierki ochronne oraz filary wiaduktów wzdłuż czterdziestu mil autostrady.
Wjechała na postój i weszła do kawiarni pod “Wesołym Wieprzem". Za kontuarem znudzona kelnerka cerowała skarpetkę, a grupa ubranych w czarne skóry motocyklistów - brutalnych, włochatych, brudnych i ogromnych - tłoczyła się wokół jeszcze wyższego osobnika w czarnym płaszczu. Zdecydowanie rozgrywał grę na czymś, co w minionych latach byłoby jednorękim bandytą, obecnie zaś miało ekran i występowało pod nazwą QUIZ RÓŻNOŚCI. Publiczność mówiła na przykład: