and y aintt no friend of mine.

ROZDZIAŁ IX

Banda słuchała z zainteresowaniem. Daszek kryjówki, zaimpro­wizowany z kawałków blachy i resztek linoleum, z trudem chronił przed deszczem. Patrzyli na Adama, czekając aż coś wymyśli. Jego oczy płonęły świeżo zdobytą wiedzą.

Ubiegłej nocy zasnął dopiero o trzeciej z egzemplarzem “New Aąuarian" w ręku.

— A potem pojawił się człowiek zwany Charles Fort, który po­trafił zrobić ulewę z żab na zawołanie i w ogóle - powiedział Adam. ,

— Bujasz. Żywymi żabami? - wątpiła Pepper.

— No pewno - ciągnął Adam, rozgrzewając się w opowiadaniu. - Skakały i kumkały i w ogóle. Ludzie dawali mu pieniądze, żeby sobie poszedł i... - Gorączkowo szukał w pamięci czegoś, co zado­woliłoby słuchaczy. Jeszcze nigdy nie przeczytał o tylu rzeczach na­raz - ...i odpłynął na “Mary Celeste" i założył trójkąt bermudzki. Na samych Bermudach — dokończył z ulgą.

— E tam, to niemożliwe - stwierdził kategorycznie Wensleyda-le. -Ja też czytałem o “Mary Celeste" i tam nikogo nie było. Dlate­go o tym pisali. Pływała sobie całkiem sama, a na pokładzie nie by­ło nikogo.

— Wcale nie mówiłem, że on był na “Mary Celeste", jak ją znaleźli, no nie? - odparował Adam jadowicie. - Bo go tam już

dawno nie było, bo go zabrało UFO. Myślałem, że o tym wszyscy wiedzą.

Atmosfera nieco się rozluźniła. UFO nie było dla nich niczym nowym. Co prawda nie orientowali się wcale w zagadnieniach UFO nowej generacji, ale chociaż temat nie chwycił, uprzejmie słuchali dalej.

—Jakbym to ja była UFO, to bym powiedziała wszystkim lu­dziom, żeby żyli w kosmicznej harmonii i zgodzie. — Pepper wyrazi­ła myśli całej czwórki. - Powiedziałabym - tu nagle zaczęła mówić przez nos dudniącym głosem - to jeszt jotasz laszerowy. Lepiej szrub-cie szo mofię, chreatury.

Przytaknęli zgodnie. Ulubioną zabawą ICH w kamieniołomie była gra terenowa według filmu SF o robotach, laserach i księżniczce z fryzurą jak słuchawki stereo. (Wszyscy byli zgodni, że Pepper nie może odgrywać głupawej księżniczki, chociaż nikt tego głośno nie powiedział). Zwykle gra kończyła się ogólną bijatyką o to, komu tym razem przysługuje prawo do niszczenia planet i noszenia czarnego hełmu z kratkowaną przyłbicą. Adam był najlepszy jako czarny cha­rakter, gdy groził, że wysadzi świat w powietrze - brzmiało to bardzo naturalnie. Banda cały czas trzymała stronę niszczycieli planet pod warunkiem, że równocześnie będą mogli wyratować księżniczkę.

— Tak robili kiedyś — mówił Adam. — Teraz jest inaczej. Teraz mają dookoła siebie takie niebieskie światło i są dobrzy dla ludzi. To tacy galaktyczni policjanci. Chodzą i mówią, żeby wszyscy żyli w harmonii i w ogóle.

Na chwilę zapadła cisza. Wszyscy zadumali się nad stratą tylu dobrych UFO.

—Ja ciągle nie wiem, dlaczego mówią na to UFO - powiedział Brian - skoro wszyscy wiedzą, że to latające talerze. To znaczy, że to są Zindentyfikowane Obiekty Latające.

— Dlatego, że rząd chce sprawę wyciszyć — odparł Adam. — Mi­liony latających spodków lądują cały czas, ale rząd ciągle to wycisza.

— A dlaczego? — zapytał Wensleydale.

Adam nie odpowiedział od razu. W lekturze ubiegłej no­cy nie znalazł nic na ten temat, “New Aąuarian" przyjął w imie­niu własnym i czytelników, że rząd wszystko chce wyciszyć i kro­pka.

— No bo to rząd - odparł Adam po prostu. -1 właśnie tym się zajmuje. Tam w Londynie, w takim dużym, ogromnym domu jest pełno książek, a w nich wszystko to, co wyciszyli. A premier, jak tylko przyjdzie do biura rano, to od razu czyta o wszystkim, co się stało w nocy i stawia na tym wielki czerwony stempel.

— Ale najpierw na pewno pije herbatę i czyta gazetę - wtrącił Wensleydale, który szczęśliwym trafem raz w czasie wakacji zna­lazł się niespodziewanie w biurze ojca i od razu wyrobił sobie zda­nie na temat pracy urzędników państwowych. - I pewnie rozma­wia o tym, co było w telewizji.

— No... może i tak, ale potem od razu wyciąga tę wielką księ­gę i wielki stempel.

— Na stemplu jest Do wyciszenia -dokończyła Pepper.

— Nie, na stemplu jest Ściśle tajne.Tak jak z elektrowniami ato­mowymi. Ciągle wylatują w powietrze, ale nic o tym nie mówią, bo rząd kazał wyciszyć.

— Wcale nieprawda, że ciągle wylatują w powietrze - wtrącił ostro Wensleydale. - Mój tata powiedział, że są bezpieczne jak nie wiem co i dzięki nim nie będziemy musieli żyć w cieplarnianym efekcie. Mam taką elektrownię na obrazku w jednym komiksie[31] i tam nic nie ma o wylatywaniu w powietrze.

— Zgadza się - przytaknął Brian. - Pożyczyłeś mi go i ja wiem, co to był za obrazek.

Wensleydale milczał przez chwilę, po czym odezwał się gło­sem kogoś, kogo cierpliwość wystawiono na zbyt ciężką próbę:

— Słuchaj, Brian, ty ośle, tam był tylko napis: Diagram eksplozji.Potem nastąpiła krótka wymiana ciosów.

— Słuchajcie no! - krzyknął Adam. - Mam dalej opowiadać o Erze Wodnika czy nie?

Wymiana ciosów, jak zwykle wśród przyjaciół, ustała tak nagle, jak się zaczęła.

— No... - Adam podrapał się w głowę. — No i przez was zapo­mniałem, co miałem powiedzieć.

— O latających spodkach - podpowiedział Brian.

— O właśnie. Więc jak ktoś naprawdę zobaczy prawdziwe UFO, to ci z rządu od razu przychodzą nagadać mu - mówił Adam, szczęśliwie odzyskawszy wątek. —W czarnym samochodzie. W Ame­ryce jest tak ciągle.

Przytaknęli z powagą. Co do tego nie mieli wątpliwości. Dla nich Ameryka była miejscem, dokąd idą dusze dobrych ludzi, oczy­wiście po śmierci. Wierzyli, że w Ameryce wszystko jest możliwe i wszystko może się zdarzyć.

— Pewnie dlatego tam są ciągle korki na ulicach - ciągnął Adam. -Jak tylu facetów na raz musi wyjechać czarnymi samocho­dami, żeby nagadać tym co widzieli UFO. I mówią wtedy, że jak bę­dziesz się upierał i widział następne UFO, to możesz mieć przykry wypadek.

— Pewnie przejedzie cię duży czarny samochód - powiedział Brian, podrapał strup na kolanie i uśmiechnął się. —A wiecie, mój kuzyn z Ameryki powiedział, że tam są sklepy, co sprzedają trzy­dzieści dziewięć smaków lodów.

Nawet Adam zaniemówił na chwilę.

— Nie ma trzydziestu dziewięciu smaków lodów - oświadczy-

la Pepper. - Na całym świecie nie ma trzydziestu dziewięciu sma­ków.

— A właśnie, że mogą być, jak się dobrze wymiesza — wtrą­cił Wensleydale, strzelając przemądrzale oczami na prawo i le­wo. - Na przykład truskawkowo-czekoladowo-śmietankowe al­bo... - szukał pospiesznie innych angielskich smaków — ...albo tru-skawkowo-śmietankowo-czekoladowe - dokończył niezbyt prze­konująco.

— No i jest Atlantyda - powiedział głośno Adam.

Tym razem chwyciło. Bardzo lubili słuchać o Atlantydzie. W rozmowie o Atlantydzie czuli się jak na własnym podwórku. Słu­chali kolejnej porcji nowin o piramidach, nieznanych religiach i starożytnych tajemnicach.

— A czy to się stało niespodzianie, czy powoli? — zapytał Brian.

— Tak jakby niespodzianie i powoli — wyjaśnił Adam - bo wie­lu z nich odpłynęło na łodziach do innych krajów i tam uczyło się matmy i historii, i języków, i w ogóle.

— Nie rozumiem, co w tym takiego wspaniałego — oświadczyła

Pepper.

— To musiała być zabawa, jak ich zalewała woda - powiedział tęsknie Brian, któremu przed oczami stanęły obrazy z ostatniej po­wodzi w Lower Tadfield. - Mleczarz przypływał łodzią, gazety też i nie chodziło się do szkoły.

—Jakbym był Atlantydem, tobym został - oświadczył Wensley­dale. Skwitowali to pogardliwym śmiechem, lecz on, nie zniechę­cony, ciągnął dalej: - Trzeba tylko mieć hełm do nurkowania i już. I zabić wszystkie dna, żeby powietrze nie uciekało. Dopiero byłoby

fajnie.

Adam skwitował to lodowatym spojrzeniem, którym obdarzał wszystkich mających czelność ubiec go z lepszym pomysłem zare­zerwowanym wyłącznie dla niego.

— I pewnie tak zrobili — powiedział mniej stanowczo. — Kiedy