Nie powiedział głośno, że to dziwne. Powiedziałby tak, widząc stado owiec na rowerach grających “Cztery pory roku" Vivaldie­go. W słowniku kompetentnego brygadzisty - inżyniera nukleoni-ka nie istniało słowo: dziwne.

Powiedział natomiast:

— Alf, zadzwoń po kierownika.

Minęły trzy burzliwe godziny wypełnione telefonami, teleksami i faksami. Dwudziestu siedmiu ludzi poderwano z łóżek. Ci z kolei poderwali na równe nogi następnych pięćdziesięciu trzech -jedy­ne, czego człowiek wyrwany ze snu o czwartej rano chce być abso­lutnie pewny to to, że nie jest sam.

Bądź co bądź do otwarcia reaktora potrzebny jest komplet ze­zwoleń.

Zezwolenia otrzymano. Reaktor otwarto. Zajrzano do środka.

Horacy Gander powiedział:

— Na pewno istnieje racjonalne wytłumaczenie tego, co się sta­ło. Pięć ton czystego uranu nie może ulotnić się bez śladu.

Licznik w jego ręku powinien wyć, a tymczasem ledwie tykał.

W miejscu, gdzie powinno być paliwo, było pusto. Można by spokojnie rozegrać partię squasha.

Pośrodku dna komory na zimnej, jasnej podłodze leżał cytry­nowy drops.

W olbrzymiej maszynowni turbiny wyły na pełnych obrotach.

Sto mil dalej Adam Young we śnie obrócił się na drugi bok.

ROZDZIAŁ VIII

Elegancki i smukły Raven Sable z czarną bródką i w czarnym , garniturze jechał na tylnym siedzeniu eleganckiej, smukłej li-J muzyny i rozmawiał z centralą na Zachodnim Wybrzeżu przez elegancki i smukły, czarny telefon.

—Jak idzie?

— Chyba nieźle, szefie - odpowiedział kierownik działu mar­ketingu. -Jutro spotykam się na śniadaniu z przedstawicielami naj­większych sieci supermarketów. Prognozy dobre. Za miesiąc we wszystkich sklepach powinni mieć nasze MEALS.

— Dobra robota, Nick.

— Staram się. Zwłaszcza dla takiego szefa jak ty, Rave. Nie ma to jak dobre imię solidnej firmy.

— Na razie dziękuję - powiedział S,able i rozłączył się.

MEALS było jego chlubą i dumą.

Jedenaście lat temu zaczynali skromnie jako niewielka spółka z niedużym zespołem technologów żywności, potężnym działem reklamy i marketingu oraz eleganckim znakiem firmowym.

Po dwu latach intensywnych badań wypuszczono na rynek CHÓW. CHÓW zawierał skomplikowane łańcuchy syntetycznych protein zaprojektowane tak, by nawet najbardziej żarłoczne enzy-

my trawienne całkowicie je zignorowały: bezkaloryczne słodziki, oleje syntetyczne zamiast roślinnych, substancje włókniste, barwni­ki i zapachy. W rezultacie uzyskano produkt, który nie różnił się ni­czym od innych oprócz tego, że:

a) był niewiele droższy,

b) jego wartość odżywcza wynosiła w przybliżeniu tyle, co war­tość odżywcza spożytego na surowo walkmana Sony.

Bez względu na ilość zjadanego pokarmu, traciło się na wadze.[29]

Grubi kupowali bez przerwy. Chudzi, a nie chcący utyć, także. CHÓW okazał się prawdziwą rewelacją - starannie przyprawiony, estetycznie opakowany, we wszystkich smakach i postaciach, od ziemniaków do dziczyzny sprzedawał się jak gorące bułeczki, cho­ciaż najlepiej szły kurczaki.

Sable zwolnił tempo i z lubością patrzył, jak rośnie konto. Za­uważył, że CHÓW stopniowo wypełnia niszę ekologiczną powstałą po zniknięciu produktów bez znaków fabrycznych mniejszych firm.

Po CHÓW były SNACKS - odpady z prawdziwych odpadów.

MEALS był jego najnowszym pomysłem.

MEALS to CHÓW z dodatkiem cukru i tłuszczu. Teoretycz­nie jedząc tylko MEALS:

a) przybierało się na wadze albo

b) umierało z niedożywienia.

Sable uwielbiał paradoksy, a ten dał mu prawdziwą satysfakcję.

Obecnie MEALS poddawano testom marketingowym w całych Stanach. Na rynku były dostępne jako pizza, ryby, kaczka po seczuańsku, ryż drobnoziarnisty oraz hamburgery.

Limuzyna zatrzymała się na parkingu przed “Des Moines Burger Lord" w Iowa, barem szybkiej obsługi, wyłączną własnością jego agendy. Od pół roku prowadzono tu analizę rynko­wą popytu na hamburgery MEALS i Sable chciał znać bieżące wy­niki.

Pochylił się i zapukał w kuloodporną szybę. Kierowca nacisnął guzik i szyba zsunęła się bezszelestnie.

— Słucham pana.

— Rozejrzę się, jak przebiega program. Wrócę za dziesięć mi­nut, Marlon, a potem z powrotem do Los Angeles.

— Tak, proszę pana.

Wszedł płynnym, eleganckim krokiem do środka. Był to typo­wy amerykański Burger Lord[30]. Clown zabawiał gości w kąciku dla dzieci. Obsługa miała na twarzach uśmiechy, które nie docierały do oczu. W głębi za ladą grubawy mężczyzna w średnim wieku w uniformie Burger Lord wrzucał hamburgery na rozgrzany ruszt, pogwizdując radośnie.

Sable podszedł do lady.

— Dzień-dobry-panu-jestem-Marie - przywitała go ekspedient­ka. - Czym mogę służyć?

— Podwójny hamburger plus frytki. Bez musztardy.

Coś do picia?

— Koktajl czekoladowo-bananowy z bitą śmietaną.

Nacisnęła kilka klawiszy z ideogramami. (Umiejętność czyta­nia i pisania nie była konieczna do zatrudnienia, za to uśmiech tak). Odwróciła się do kucharza.

— PH plus F, bez musztardy. KCBBS.

— Uhum - mruknął radośnie kucharz, starannie pakując każda rzecz do oddzielnej torby. Przerwał tylko na chwilę i wytarł za-ropiałe oko.

— Gotowe.

Wzięła wszystko, nawet nie spojrzawszy na kucharza, który od razu wrócił do rusztu, podśpiewując starą pieśń maszynistów loko­motyw:

Love me tender...

Love me sweet, never let me go...

Sable uznał, że mruczando kucharza nie pasuje do dyskretne­go tła muzycznego w pomieszczeniu i postanowił go zwolnić.

Dzień-dobry-panu-jestem-Marie wręczyła Sable'owi danie, ży­cząc przy tym miłego dnia.

Usiadł przy małym plastikowym stoliku i zajrzał do torebek. Syntetyczna bułka, syntetyczny hamburger, frytki, które w ży­ciu nie widziały ziemniaka. Bezkaloryczne sosy, a nawet (z czego Sable był szczególnie zadowolony) plasterek syntetycznego ogórka konserwowego. Do kubka z koktajlem nie musiał zaglądać, jego zawartość nie miała żadnej wartości odżywczej podobnie jak napo­je konkurencji.

Ludzie wokoło pochłaniali swoje porcje bez widocznego entu­zjazmu, ale też bez obrzydzenia większego niż w innych barach hamburgerowych na świecie.

Wstał, zaniósł tacę do kosza z napisem: Prosimy wrzucać wszystkie resztki do kosza, i wrzucił wszystko zgodnie z instruk­cją. Gdyby ktoś zwrócił mu uwagę, że przecież w Afryce są głodują­ce dzieci, uznałby to za pochlebstwo od bystrego obserwatora. Ktoś pociągnął go lekko za rękaw.

— Pan Sable? - zapytał człowieczek w okularach i czapeczce z nadrukiem “International Express". W ręku miał paczkę zawi­niętą w brązowy papier.

Sable potwierdził skinieniem głowy.

— Tak też myślałem. Rozglądam się tu i tam, szukam dżentel­mena z bródką w eleganckim garniturku, takich tu nie ma wielu, no i znalazłem. Paczka dla pana.

Pokwitował odbiór prawdziwym nazwiskiem -jednym sześcio-literowym słowem. Chyba go sprawdzają.

— Dziękuję uprzejmie. - Zrobił pauzę. - Czy ten facet za ladą nie przypomina panu kogoś?

— Nie - odparł Sable.

Dał napiwek - pięć dolarów — i otworzył paczkę. Była w niej mała mosiężna waga.

Na jego twarzy zagościł na krótką chwilę dziwny uśmiech i zniknął.

— Chyba już czas.

Wsunął wagę do kieszeni, nie dbając specjalnie o to, że zdefa-sonuje garnitur i wrócił do samochodu.

— Do biura, proszę pana? - zapytał kierowca.

— Na lotnisko. Zamów bilet do Anglii.

— Oczywiście, proszę pana. Powrotny do Anglii. Sable pogładził wagę w kieszeni.

— Tym razem w jedną stronę. Powrót zorganizuję sam. Jeszcze jedno, zadzwoń do biura i każ odwołać wszystkie moje spotkania.

— Na jak długo?

— Na jakiś czas, w granicach rozsądku.

W Burger Lord otyły kucharz wrzucił na ruszt kolejne partie hamburgerów. Był najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem i podśpiewywał wesoło:

Y aint never caught a rabbit