już wysłali wszystkich nauczycieli w łodziach. Może wszyscy inni by­li tam, gdy tonęła.

— I nie musiałbyś się myć - dodał Brian, którego rodzice zmu­szali do mycia o wiele za często, co jego zdaniem nie było ani zdro­we, ani pożyteczne. Prawda, że Brian nawet po umyciu wyglądał jakby był brudny. - Wszystko byłoby czyste, można by hodować wo­dorosty i takie różne, i strzelać do rekinów, i mieć ośmiornicę pod łóżkiem. No i nie byłoby szkół i w ogóle, bo przecież pozbyli się wszystkich nauczycieli.

— Oni wciąż tam pewnie są - powiedziała Pepper. Rozmyślali o Atlantach ubranych w tajemnicze szaty, złotych rybkach i o tym, w co się można bawić pod wodą.

— Och... — westchnęła tęsknie Pepper, wyrażając uczucia po­zostałych.

— Co teraz robimy? - zapytał Brian. - Chyba się przejaśnia.

Uznali, że najlepiej będzie bawić się w Charlesa Forta, odkryw­cę. Zabawa polegała na tym, że jedno z nich chodziło wokół z reszt­kami parasola, zaś pozostali raczyli go niespodziankami w postaci ulewy żab, a właściwie jednej żaby, gdyż w sadzawce mieszkała tylko jedna żaba. Była stara i znała wszystkich od dawna. Okazjonalny wzrost zainteresowania ICH swoją osobą uznała za cenę za lokum w niezależnej sadzawce wolnej od pardw i szczupaków. Znosiła wszelkie niewygody pogodnie i drobrodusznie do chwili, gdy uda­ło jej się wskoczyć do kryjówki w starej rurze kanalizacyjnej, o któ­rej ONI jeszcze nie wiedzieli.

Potem ONI rozeszli się na obiad.

Adam był zadowolony z tego, co udało mu się zdziałać rano. Wiedział, że świat jest ciekawy, a wyobraźnia zaludniała go pirata­mi, rozbójnikami, szpiegami i kosmonautami. Nie mógł jednak pozbyć się nieznośnego podejrzenia, że kiedy świat zacznie trakto­wać go poważnie, okaże się, że piraci istnieją tylko w książkach i ni­gdzie poza nimi.

Natomiast to o Erze Wodnika brzmiało bardzo prawdziwie. Dorośli dużo pisali o tym (w “New Aąuarian" było wiele reklam i zapowiedzi wydawniczych) a Wielka Stopa, Ludzie-Pająki, Yeti, potwory w głębinach oraz pumy w hrabstwie Surrey istniały na­prawdę. Gdyby Cortez, zanim zajął miejsce Montezumy, chociaż trochę spocił się z wysiłku, polując na żaby, czułby w tej chwili to co Adam.

Świat był wielki, piękny i dziwny, a on, Adam, był w samym środku wydarzeń.

Połknął obiad i poszedł do pokoju. Miał jeszcze kilka nume­rów “New Aąuarian" do przejrzenia.

* * *

Kakao w filiżance zamieniło się w brązową maź ze strzęp­kami kożucha.

Przez ostatnie stulecia wielu próbowało rozwikłać mętne przepowiednie Agnes Nutter, a niejeden odważny bywał także nie­przeciętnie inteligentny. Anathema Device z racji pokrewieństwa płciowego, a może również genetycznego, okazała się najlepszą z nich. Ale żaden badacz nie był aniołem.

Już podczas pierwszego zetknięcia się z Azirafalem wielu mia­ło takie oto zdanie o jego osobie:

1) był typowym Anglikiem,

2) był inteligentny,

3) był bardziej zabawny niż stado pijanych szympansów.

W dwu punktach obserwatorzy nie mieli racji, a mianowicie:

1) Niebo nie leży w Anglii, bez względu na to, co utrzymują niektórzy poeci oraz

2) anioły są aseksualne (lub, jak kto woli, bezpłciowe) Jeśli sa­me nie zechcą, żeby było inaczej.

Natomiast niezaprzeczalnie Azirafal był inteligentny. Jego anielska inteligencja nie była wyższa niż ludzka, za to była obszer­niejsza i przeważała nad tą ostatnią tysiącami lat praktyki.

Azirafal był pierwszym aniołem, który miał komputer. Był to stary, powolny egzemplarz z twardą klawiaturą, reklamowany jako niezbędne wyposażenie biura przeciętnego biznesmena. Azirafal z nabożną czcią używał go do obliczania podatków, a był w tym tak podejrzanie dokładny, że pięć kontroli z wydziału finansowego na­brało głębokiego przekonania, iż ma on na sumieniu nie wykryte morderstwo z premedytacją.

Robił także inne wyliczenia, którym nie podołałby żaden mózg elektroniczny. Czasem nasmarował coś na leżącej obok kart­ce. Pokrywały ją symbole, które potrafiło odczytać tylko ośmiu lu­dzi na świecie: dwóch z nich było laureatami nagrody Nobla, a je­den z pozostałej szóstki z pasją zajmował się obecnie grą w kipi kasza - kipi groch i ze względu na bezpieczeństwo najbliższego otoczenia miał całkowity zakaz brania do ręki ostrych przedmio­tów.

* * *

Posilając się zupą, wodziła oczami po mapach na stole. Nie ulegało wątpliwości, że w okolicach Tadfield jest du­że natężenie pola siłowego. Nawet wielebny Watkins po­trafił wskazać kilka punktów. Ale o ile nie popełniła kardynalnego błędu w obliczeniach, wszystkie punkty zaczęły zmieniać poło­żenie.

Przez cały tydzień robiła pomiary za pomocą teodolitu i waha­dełka. Mapa pokryła się pajęczyną linii, punktów i strzałek.

Przyjrzała się im dokładniej. Wzięła flamaster i zaglądając co pewien czas do notatek, zaczęła je łączyć ze sobą.

Radio było włączone, lecz nie słuchała go, więc większość pły­nących z głośnika wiadomości przemykała jej mimo uszu. Dopiero gdy padły znane jej słowa-klucze, zwróciła uwagę na komunikaty.

Ktoś zwany rzecznikiem prasowym mówił rozhisteryzowanym głosem, że:

— ...zagrożenia dla pracowników i osób cywilnych...

— Czy możemy dowiedzieć się, ile substancji radioaktywnej znik-nęło? - pytał dziennikarz.

Po dłuższej pauzie rzecznik odpowiedział:

— Nie użyłbym tu słowa zniknęło. Raczej zmieniło miejsce pobytu.

— Czy to znaczy, że wciąż znajduje się na terenie zakładu?

— Substancja nie opuściła terenu zakładu żadnym znanym nam sposobem.

— Rzecz jasna wzięliście panowie pod uwagę zamach terrory­styczny? - pytał prowadzący.

Po jeszcze dłuższej chwili milczenia rzecznik powiedział głosem człowieka, który ma dość wszystkiego i wszystkich i właśnie wybiera się siać pietruszkę:

— Tak, braliśmy to pod uwagę. Obecnie nie pozostaje nam nic innego, jak zlokalizować terrorystów, którzy potrafili wynieść pracu­jący reaktor z komory tak, że nikt niczego nie zauważył. Reaktor wa­ży około tysiąca ton i ma jedenaście metrów, więc musieliby to być bardzo krzepcy terroryści. A może chciałby pan zadzwonić do nich i zadać kilka pytań typowym dla pana wyniosłym i bezczelnie oskarży-cielskim tonem?

— Przecież sam pan powiedział, że elektrownia wciąż daje pro­gramową ilość mocy do sieci.

— Tak jest w istocie.

—Jak to możliwe, skoro nie ma tam reaktora?

Bez trudu można było sobie wyobrazić piorunujące spojrzenia i wściekły uśmiech rzecznika, nawet to, że właśnie stukał końcem dłu­gopisu po ogłoszeniach w “Poultry World" w kolumnie “Sprzedam farmę".

— Nie wiemy. Mam nadzieję, że wy, cwaniaczki z BBC, podsunie­cie nam dobry pomysł.

Anathema spojrzała na mapę.

Jej rysunek przypominał galaktykę lub tajemnicze inskrypcje na dobrze zachowanych monolitach celtyckich.

Linie przemieszczały się, tworząc spiralę. Uwzględniając dopusz­czalny błąd pomiarów, środek spirali wypadał w Lower Tadfield.

* * *

Kilka tysięcy mil od Tadfield i prawie w tej samej chwili, gdy Anathema przyglądała się swoim spiralom, statek wy­cieczkowy “Morbilli" osiadł na dnie pół kilometra pod po­wierzchnią oceanu.

Dla kapitana Yincen ta był to po prostu jeszcze jeden problem do rozwiązania. Zgodnie z instrukcją powinien skontaktować się z arma­torem, ale ostatnio tak się składało, że w skomputeryzowanej flocie sta­tek potrafił zmienić właściciela z dnia na dzień lub nawet z godziny na godzinę. Kapitan nie bardzo wiedział, z kim się skontaktować.

Te cholerne komputery! Dokumentacja statku była w pełni skomputeryzowana, co w ułamku sekundy umożliwiało przejście pod tańszą banderę. Nawigacją również zajmował się komputer, który za pomocą satelity określał dokładnie pozycję statku. Kapitan Yincent cierpliwie tłumaczył właścicielom, kimkolwiek byli, że kilka arkuszy blachy oraz skrzynka nitów były znacznie pewniejszą inwestycją, ale w odpowiedzi słyszał niezmiennie, że jego zalecenia nie pasują do bieżących prognoz strat i zysków.