Pies wlókł się posłusznie za' Panem. Sprawy przybrały zupeł­nie inny obrót niż oczekiwał, o ile pies może oczekiwać czegoś in­nego niż kość z pańskiej ręki. Mimo że ostatnie dni przed nadej­ściem Armageddonu miały wyglądać zupełnie inaczej, psu zaczyna­ło się podobać tu, na Ziemi.

Usłyszał, jak Pan powiedział: Za królowej Wiktorii na pewno nie zabraniali oglądać dobranocki w kolorze.

Byt określa świadomość. Pewne zachowania są uwarunkowane genetycznie. Zmiana w małego wstrętnego kundla nie przebiega bez śladów na psychice; coraz częściej ma się ochotę pójść za głosem na­tury małego wstrętnego kundla. Raz ścigał szczura. Było to najlepsze przeżycie.

— A dobrze im tak. Niech złe moce wezmą ich sobie wszystkich — burczał jego Pan.

Są jeszcze koty, pomyślał Pies. Zawarł bliższą znajomość z ru­dzielcem sąsiadów. Spotkanie było zaskoczeniem dla obydwu stron. Pałającym nienawiścią spojrzeniem oraz złowróżbnym gardłowym warkotem próbował zamienić adwersarza w galaretę dygocącą ze strachu. Wściekłe spojrzenie i warkot jak dotąd spełniały swoją rolę. Tym razem jednak zainkasował fachowe obdrapanie nosa, po któ­rym rozpalone ślepia nabiegły łzami. Uznał, że koty są o wiele gor­sze od dusz potępionych. Nie zamierzał jednak unikać następnych spotkań i opracowywał szczegółowy plan działania. Pierwszego spo-

tkanego kota zaatakuje nagrym wyskokiem z czterech łap z równo­czesnym groźnym poszczekiwaniem i kłapaniem. Być może plano­wał na wyrost, ale a nuż metoda okaże się skuteczna...

— A w ogóle to jak przyjdą do mnie, kiedy wikary zmieni się w żabę, to niech sobie idą do diabła. Koniec, kropka — zamruczał pod nosem Adam.

Właśnie w tej chwili dotarły do Adama dwie rzeczy. Pierwsza, że w czasie włóczęgi dotarł do Domku Jaśminowego, druga, że ktoś płacze.

Był czuły na łzy. Zwłaszcza kobiece. Po chwili namysłu ostroż­nie zajrzał przez płot.

Anathemie, która zużyła prawie całą paczkę chusteczek higie­nicznych, wydało się nagle, że nad żywopłotem ni mniej, ni więcej tylko zajaśniało słońce.

Adam wątpił, czy ta kobieta jest czarownicą. Nie pasowała do jego wyobrażenia czarownicy. Rodzice czytali tylko renomowane ty­godniki społeczno-kulturalne, nic więc dziwnego, że najnowsze osią­gnięcia okultyzmu stosowanego nie dotarły do Adama. Nie miała haczykowatego nosa arii brodawek, ani wąsów, za to była młoda i... hm, ładna. To chyba przekonuje, że nie jest czarownicą.

— Dzień dobry - powiedział, prostując plecy.

Wytarła nos w chusteczkę i spojrzała na Adama.

W tym miejscu wypada opisać, co ujrzała Anathema nad żywo­płotem. Z jej późniejszych zwierzeń wynika, że ujrzała twarz grec­kiego bożka w przededniu inicjacji lub, używając biblijnej nomen­klatury, natchnionego muskularnego anioła tuż przed rozpoczę­ciem zbożnej pacyfikacji zła wszelakiego ognistym mieczem. Takich twarzy nie spotyka się w dwudziestym wieku. Bujne złociste loki lśni­ły w słońcu. Idealny model dla mistrzów Renesansu. Sam Michał Anioł oddałby życie i sławę za półgodzinny seans z takim modelem, tyle że raczej pominąłby rozczłapane trampki, poplamione dżinsy i wyblakły podkoszulek.

— Kim jesteś? - zapytała Anathema.

— Adam Young. Mieszkam tu niedaleko.

— Ach tak. Dużo słyszałam o tobie — powiedziała, delikatnie wycierając ostatnie łzy. Adam pokraśniał z dumy. - Pani Hender­son mówiła, że trzeba cię stale mieć na oku — kontynuowała.

— Znają mnie tutaj.

— Powiedziała, że pewnego dnia zawiśniesz na stryczku. Adam skrzywił się. W okolicy nie mówiono o nim najlepiej, ale lepsze to niż nie dostrzegana przeciętność.

— Powiedziała też, że jesteś najgorszy z całej bandy — dodała weselej. Adam przytaknął. - A dokładnie to powiedziała: Niech się panienka pilnuje przed nimi. To najgorsze typy spod ciemnej gwiazdy. A ten Adam to skaranie boskie.

— Dlaczego pani płakała? - Adam wpadł jej w słowo.

— Płakałam? Och, tak. Zgubiłam coś ważnego. Książkę.

— Pomogę szukać, jeśli pani chce - zaproponował Adam szar­mancko. -Ja mam dużo książek. Sarn nawet napisałem jedną. Strasznie fajna. Całe osiem stron. O tym piracie, co potem był słyn­nym detektywem. I sam zrobiłem ilustracje - chwalił się wylewnie. -Jak pani chce, to pożyczę. Jest na pewno lepsza od tej, którą pa­ni zgubiła. Zwłaszcza wtedy jak w rakiecie zjawia się dinozaur i jest strzelanina z kowbojami. Uśmieje się pani na pewno. Brian boki zrywał. Mówił, że czegoś takiego jeszcze nie widział.

— Dziękuję bardzo. To z pewnością bardzo dobra książka — po­wiedziała przymilnie. -Ale chyba nie skorzystam z twojej pomocy. Już za późno. - Spojrzała poważnie w oczy chłopca. - Znasz do­brze okolicę?

—Jak długa i szeroka. Każdy kamień.

— Czy widziałeś dwóch mężczyzn w dużym czarnym samocho­dzie?

— A to oni ją ukradli? - zapytał zaciekawiony. Pościg za między­narodową szajką złodziei książek byłby wspaniałym akcentem na koniec dnia.

II

— Niezupełnie. W pewnym sensie. To znaczy pewno nie chcie­li ukraść. Szukali Tadfield Manor. Byłam tam dziś rano, ale nikt nic nie wie. Chyba był jakiś wypadek.

Wpatrywała się w Adama. Było w nim coś dziwnego, czego nie potrafiła określić bliżej. Czuła jedynie, że znajomość z nim może okazać się bardzo ważna i że nie powinna jej lekceważyć. To coś...

— A jaka to książka? - zapytał Adam.

— “Przistoyne i akuratne profecye Agnes Nutter", czarownicy.

— Jakiej czarownicy?

— Takiej jak w Makbecie.

— Widziałem w telewizji. Dobre było, jak tam różni królowie załatwiali siebie. O rety! A dlaczego przystojne i akuratne?

— Przystojne kiedyś znaczyło dobre, szlachetne, a akuratne to tyle, co dokładne.

To dziwne. Czuła rosnące napięcie. Jak przed spotkaniem z gwiazdą albo prezydentem. Kiedy się pojawiali, wszystko inne przestawało istnieć. Było tłem.

Mieszkała tu od miesiąca. Z wyjątkiem pani Henderson, któ­ra czasem przypomniała sobie o sprzątaniu w domku, Anathe-ma, nie licząc zdawkowych uprzejmości, z nikim nie zamieniła słowa. Uznała, że będzie lepiej, jeśli potraktują ją jak artystkę. Bądź co bądź, znajdowała się w okolicy często odwiedzanej przez artystów.

Właściwie było tu naprawdę pięknie, zwłaszcza wokół wsi. Ba­jeczny sielski krajobraz. Gdyby Turner, Landseer i Palmer opowie­dzieli sobie o urokach Tadfield przy dobrym piwie, a potem namó­wili Stubbsa, żeby domalował konie, powstałoby arcydzieło malar­stwa pejzażowego.

Tym bardziej przykre, że to się miało wydarzyć właśnie tu. Przynajmniej według Agnes. Tak stało w książce, którą ona, Ana-thema, beztrosko zgubiła. Zrobiła co prawda fiszki, ale to, rzecz ja­sna, nie to samo.

Gdyby w pełni panowała nad myślami, zauważyłaby od razu, że ilekroć starała się skupić na Adamie, jej myśli omijały go. Rozpływa­ły się jak we mgle. Spływały po przedmiocie rozważań niczym wo­da po kaczce. W obecności Adama nikt nie panował nad myślami. Niezależnie od płci i wieku.

— To ekstra! — zawołał Adam, któremu wciąż jątrzyła umysł za­wartość przystojnych i akuratnych przepowiedni. — Na pewno jest tam, kto będzie mistrzem ekstraklasy i królem strzelców!

— Niestety, nie.

— A są rakiety?

— Niewiele.

— A roboty?

— Przykro mi.

— No to w takim razie dla mnie to wcale nie jest akuratne -oświadczył. - Co to za przyszłość bez rakiet i robotów?

Ta przyszłość to trzy dni. Zaledwie trzy dni, pomyślała posęp­nie Anathema. Zaproponowała chłopcu coś zimnego do picia. Adam zwlekał chwilę z odpowiedzią, ale postanowił wziąć byka za rogi.

— Psze pani, ja przepraszam, że pytam, ale czy pani jest no... czarownicą?

Oczy Anathemy zwęziły się. Dość tego, szanowna pani Hen-derson.

— Tak mówią. Niektórzy. Naprawdę jestem okultystką. Adam poweselał nieco.

— Aha, znaczy... No to w porządku. Zmierzyła go wzrokiem od góry do dołu.

— Chyba wiesz, kto to okultysta?

— No jasne - odparł zdecydowanie.

— A skoro już zaspokoiłeś ciekawość, to może jednak wej­dziesz? Mnie też chce się pić. A propos,Adamie?