*

Istnieją tylko dwa sposoby przetrwania, gdy ma się na imi? Pip­pin Galadriel Moonchild. Pepper wybrała ten drugi, o czym męska część bandy przekonała się już pierwszego dnia po wakacjach, gdy grupa czterolatków wyszła na plac zabaw.

Zapytali o imię, które w dziecięcej naiwności wymieniła w całości. Dopiero wiadro zimnej wody pozwoliło oddzielić zęby Pippin Galadriel Moonchild od buta Adama Younga. Okulary Wensleyda-le'a nieomal stały się dla niego szkłami kontaktowymi, a sweterBria-na miał dziury w pięciu miejscach i nie nadawał się do cerowania. Od tej pory trzymali się razem i Pepper została dla wszystkich Pepper z wyjątkiem swojej matki oraz Byku Johnsona i jego ludzi, ale tylko w przypływie szaleńczej odwagi, gdy ONIznajdowali się poza zasięgiem głosu.

Siedząc na skrzynce po mleku, czyli miejscu honorowym, Adam stukał obcasami i przysłuchiwał się leniwej swadzie niczym znużony król słuchający dworskiej paplaniny.

Wolno przeżuwał źdźbło trawy. Był czwartek rano. Zaczęły się wakacje, które trzeba było wypełnić jakimś zajęciem.

Dotychczasową rozmowę przyjaciół puścił mimo uszu jako zwy­kły szum informacyjny, ściślej mówiąc, traktował ją tak jak barman siedemset czterdziestą drugą małą czarną na swojej zmianie,dopó­ki ktoś nie zamówi irish coffee.

— A w gazecie niedzielnej pisało, że w kraju jest tysiące czarow­nic - mówił Brian. - Mówią o powrocie do natury, jedzą tylko zdro­we jedzenie i w ogóle. Dlaczego tu nie miałoby być czarownicy? W gazecie pisało, że zalewają kraj jak zaraza, mówię wam.

— Bo jedzą zdrowe jedzenie i mówią o naturze? - niedowie­rzał Wensleydale.

— Właśnie tak pisało.

W swoim czasie banda rozważyła rzecz dokładnie. Pewnego ra­zu namówieni przez Adama postanowili przez jedno popołudnie jeść tylko zdrową żywność, po czym doszli do wniosku, że owszem, to

dobra rzecz,nawet zjadliwa, ale przedtem trzeba zjeść porządny obiad z trzech dań.

Brian pochylił się i konspiracyjnym szeptem powiedział:

— I jeszcze pisało, że one tańczą bez ubrania. Całkiem gołe. Chodzą po lesie i do Stonehenge, i w ogóle, i tańczą,całkiem gołe.

Tym razem banda rozważyła rzecz jeszcze dokładniej. Doszli do przełomowego punktu w życiu i wszystko wskazywało na to, że zaraz lawina zdarzeń, emocji i grozy porwie ich przez dzikie ostę­py i kręte drogi.

—Aha!

— Ale nie moja ciocia - Wensleydale przerwał zaklętą ciszę. - '|| Na pewno nie. Ona tylko chce porozmawiać z wujkiem.

— Przecież twój wujek umarł - stwierdziła Pepper.

— Ale ciocia ciągle mówi, że porusza talerzykiem na stole - po­wiedział defensywnie Wensleydale. - A mój tata mówi, że wujka wy­kończyło to ciągłe przestawianie i szczękanie talerzami. Ja tam nie wiem, po co ona chce z nim rozmawiać. Jak żył, to się prawie do niego nie odzywała.

— To czarna magia i w ogóle nic więcej - stwierdził Brian. -O tym pisze w Biblii. Nie wolno tego robić. Pan Bóg nie cierpi czar^ nych magików. No i czarownic. Za to się idzie do Piekła.

Siedzący na transporterze przesunęli się leniwie. Teraz Adam miał zabrać głos.

Zamilkli wszyscy. Adam zawsze miał do powiedzenia coś cieka­wego. W głębi duszy ONI czuli, że naprawdę to wcale nie są równo­prawną bandą czteroosobową, lecz trzyosobową bandą Adama. Wszyscy troje woleli przeżywać przygody i ciekawie spędzać czas ja­ko podwładni Adama niż jako wodzowie każdej innej bandy.

—Ja tam nie rozumiem, dlaczego wszyscy nalatują na czarow­nice - powiedział Adam.

Pozostali spojrzeli po sobie. To zabrzmiało obiecująco.

No bo rzucają zarazę na zboże — odparła Pepper. — I topią

okręty. I mówią ci, że będziesz królem i w ogóle. I gotują tajemnicze zioła.

— Moja mama też używa ziół — oznajmił Adam. - I wasze też.

— Ale te zioła są w porządku - powiedział z determinacją Brian, chcąc zachować pozycję znawcy okultyzmu i magii. - Pan Bóg powiedział, że mięta i szałwia jest dobra i można używać. Prze­cież to jasne, że w mięcie i szałwii nie ma nic złego.

— I możesz się rozchorować jak spojrzy na ciebie — oznajmiła Pepper. — To się nazywa urok. Jak taka spojrzy na ciebie, od razu robisz się chory. A potem robi sobie taką małą figurkę i wbija w nią igły, a gdzie wbije igłę, tam ciebie od razu boli i jesteś chory - do­dała radośnie.

— Takie rzeczy już się nie zdarzają — stwierdził racjonalista We­nsleydale - bo wynaleźliśmy naukę, a księża popalili wszystkie cza­rownice dla ich dobra. To się nazywało święta hiszpańska inkwi­zycja.

— Wobec tego ja myślę, że trzeba się dowiedzieć, czy ta z Dom­ku Jaśminowego jest czarownicą, a jak jest, to powiedzieć panu Pic-kersgill — powiedział Brian. Pan Pickersgill zwany Picky był miejsco­wym wikariuszem i ostatnio między nim a bandą doszło do ostrej wymiany zdań na temat łażenia po cisach na plebanii oraz korzy­stania z dzwonnicy w niestosownych porach.

— Nie wiem, czy to tak wolno chodzić i podkładać ogień in­nym ludziom - oświadczył Adam. —Jakby było wolno, to wszyscy by się podpalali.

— Wszystko w porządku, jeśli jesteś wierzący - zapewniał Brian -bo w ten sposób czarownice nie idą do piekła i zdaje mi się, że nawet są wdzięczne. No, chyba że nie rozumieją dobrych intencji.

— Ja tam nie wierzę, żeby Picky komuś podkładał ogień - po­wiedziała Pepper.

— No, nie wiem... — Brian zrobił znaczącą pauzę.

— Na pewno nie prawdziwy ogień naprawdę — prychnęła Pep-

per. - Prędzej pójdzie na skargę do rodziców i powie, żeby to oni zdecydowali, czy kogoś spalić, czy nie.

Pokręcili głowami z pogardą dla niskich pobudek działania sfer klerykalnych, po czym spojrzeli wyczekująco na Adama.

Zawsze patrzyli na niego wyczekująco. W końcu miał najlepsze pomysły.

— Chyba powinniśmy zająć się tym sami - powiedział po na­myśle. — Trzeba zrobić wreszcie coś konkretnego, skoro wokoło jest tyle czarownic. Coś jak patrole Straży Obywatelskiej.

— Straży nad czarownicami - wtrąciła Pepper.

— Nie - uciął Adam.

— Ale my nie możemy być hiszpańską inkwizycją, bo nie jesteśmy w Hiszpanii - powiedział Wensleydale.

— Na pewno nie trzeba być w Hiszpanii, żeby zrobić hiszpań­ską inkwizycję - oświadczył Adam. - To tak jak z sosem tatarskim al­bo kurą po marokańsku. To tylko ma wyglądać po hiszpańsku. Mu­simy zrobić tak, żeby wyglądało jak w Hiszpanii, a wtedy od razu się domyśla, że to hiszpańska inkwizycja.

Zapadła cisza.

Przerwał ją szelest plastikowej torebki po prażynkach, które dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze tworzyły pokaźny stos tam, gdzie siedział Brian. Wszyscy troje spojrzeli na niego.

— Mam plakat z corridy z autografem - powiedział wolno Brian.

* * *

Nadeszła pora obiadu, a gdy minęła spokojnie, nowa wielka hiszpańska inkwizycja wznowiła obrady. Wielki inkwizytor obrzucił zebranych krytycznym spoj­rzeniem.

— A to co? - zapytał władczo.

— Tym się stuka jedno o drugie w tańcu - wyjaśnił Wensleyda­le cokolwiek wystraszony. - Ciocia przywiozła je z Hiszpanii, kiedyś tam dawno temu. To się nazywa marakany. A tutaj, o widzicie, jest hiszpańska tancerka.

— A po co ona tańczy z bykiem?

— Żeby było bardziej po hiszpańsku - stwierdził Wensleydale. Adam uznał, że może być. Plakat z corridy okazał się dokład­nie taki, jak Brian obiecał.

Pepper przyniosła naczynie z rafii w kształcie dużej sosjerki.

— W to się wkłada wino - powiedziała niepewnie. — Mama przy­wiozła z Hiszpanii.

— Tu nie ma byka - zawyrokował surowo Adam.

— No bo wcale nie musi - odparła zaczepnie, odsuwając się nieznacznie na korzystną pozycję obronną.

Adam zawahał się. Jego siostra Sarah też była w Hiszpanii ze swoim chłopakiem. Przywiozła stamtąd wielkiego czerwonego osła. Mimo iż osioł miał pewny hiszpański rodowód, zdaniem Adama jego ewentualna obecność nie licowała z duchem i literą posiedze­nia hiszpańskich inkwizytorów. Chłopak Sarah przywiózł pamiątko­wy ozdobny miecz, który - pominąwszy osobliwą giętkość ostrza w nietypowych miejscach oraz nadzwyczajne zdolności do tępie­nia się nawet na pasku bibuły — miał być z najlepszej toledańskiej stali. Po pół godzinie wertowania encyklopedii i przewodników, Adam doszedł do wniosku, że posiadł wiedzę niezbędną dla przy­szłych inkwizytorów. Niestety, subtelne wskazówki nie zostały zrozu­miane właściwie.