Gdy jednak Murchison, Van Horne i Anforth spotkali się na gruzach lepianki koło Bejrutu, w ziemiance w Afganistanie albo pod namiotem w Sudanie, po pobieżnych oględzinach i komplementach na temat nowych blizn, tudzież kilku głębszych, nieodmiennie przechodzili do wymiany anegdot i dowcipów o Rudej Zuigiber z “National World Weekly".
— W tym szmatławcu za cholerę nie wiedzą, kogo mają - mawiał zwykle Murchison.
W rzeczywistości redakcja “National World Weekly" doskonale wiedziała, kogo ma: korespondenta wojennego. Z tym że nie
bardzo wiedziała, jakim cudem go zdobyła, ani też co z tym fantem zrobić.
W przeciętnym numerze NWW można było przeczytać o gościu z Des Moines, który zobaczył twarz Jezusa w podwójnym hamburgerze z sałatką, o Ehisie Presleyu na bramce w Burger Lord, o tym jak żona pomywacza z Des Moines, słuchając Elvisa Presleya, została cudownie wyleczona z chronicznej czkawki, o tym, że hordy wilkołaków szalejące na Środkowym Zachodzie są w prostej linii potomkami pioniera zgwałconego przez Wielką Stopę oraz o tym, że wielki Elvis został zabrany przez przybyszów z kosmosu, gdyż był za dobry dla niewdzięcznych Ziemian[22].
Te i podobne informacje wypełniały stronice “National World Weekly", który osiągał cztery miliony nakładu i korespondent wojenny był mu potrzebny jak wywiad z sekretarzem generalnym ONZ[23] lub jak piąte koło u wozu.
Redakcja płaciła Rudej Zuigiber worek pieniędzy, żeby w porę znalazła jakąś wojnę i była na miejscu z dziennikarskiego obowiązku. Z tegoż dziennikarskiego obowiązku firma nie zwracała najmniejszej uwagi na grube szare koperty z materiałami zaadresowane byle jak, które Ruda od czasu do czasu przysyłała z różnych zakątków globu w ramach rozliczenia pokaźnych zaliczek.
Postępowanie takie zdaniem kolegium redakcyjnego było całkowicie usprawiedliwione, gdyż Zuigiber jako korespondent zupełnie się nie sprawdzała, za to bez wątpienia jej uroda robiła na wszystkich oszałamiające wrażenie, co miało niebagatelne znaczenie nie tylko dla redakcji “National World Weekly". W nadesłanych przez nią materiałach zwykle było dużo o facetach mordujących się nawzajem w różnych miejscach na Ziemi, za to ani słowa świadczącego, że zrozumiała podłoże konfliktu i aspekt humanitarny tegoż. Czasami zlecali zredagowanie, a właściwie przerobienie jej materiału któremuś z odporniejszych kolegów. (Jezus ukazał się dziewięcioletniemu Manuelowi Gonzalesowi w czasie bitwy nad Rio Concor-sa i kazał mu wracać do domu, bo mama zaczęła się martwić. Wiedziałem na pewno, że to Jezus! - oświadczył dziewięcioletni bohater - bo wyglądał tak samo jak ten na śniadaniówce z hamburgerem).
Przeważnie jednak “National World Weekly" pozostawiał ją w spokoju, a nadesłany materiał pieczołowicie wrzucał do kosza.
To nie interesowało specjalnie ani Murchisona, ani Van Horne'a, ani Anfortha. Wystarczyło im, że gdziekolwiek wybuchłą wojna, Ruda Zuigiber była pierwsza. A nawet jeszcze przed czasem.
—Jak ona to robi, do diabła? - pytali jeden drugiego z niedowierzaniem. A gdy ich oczy spotkały się w czasie rozmowy, zdawały się mówić: gdyby była samochodem, to na pewno ferrari, to kobieta z gatunku tych, które widuje się u boku generalissimusów bananowych republik w przeddzień zamachu stanu, a nie z facetami jak my. Ale z nas szczęściarze.
Pani Zuigiber uśmiechnęła się i zamówiła następną kolejkę dla wszystkich na koszt “National World Weekly" obserwując rozgrywające się wokół bójki. Uśmiech nie opuścił jej twarzy nawet na chwilę. Dobrze wybrała. Dziennikarstwo to jest to. ,
Każdemu potrzebny jest wypoczynek. Ruda Zuigiber wyjechała na pierwszy od jedenastu lat urlop.
Znajdowała się na małej wysepce na Morzu Śródziemnym żyjącej z turystyki. Już samo to było osobliwe. Ruda wyglądała na kobietę, która tylko wtedy spędza urlop na wyspie mniejszej niż Australia, gdy jest w zażyłych stosunkach z właścicielem. Gdyby wtedy ktoś powiedział komuś z miejscowych, że za miesiąc na wyspie wybuchnie wojna, tubylec roześmiałby mu się w twarz i znacząco popukał w czoło albo powtórzył słynny gest Kozakiewicza. Tak było wtedy.
A tak jest teraz.
Poważne rozbieżności religijne i polityczne wątpliwości czyją własnością jest wyspa, podzieliły ludność na trzy zwalczające się nawzajem frakcje. Zburzono figurę Matki Boskiej na rynku i rozpędzono turystów.
Ruda Zuigiber siedziała w barze hotelu “Palomar del Soi", popijając coś, co miało być koktajlem. W drugim końcu sali zmęczony pianista sennie brzdąkał, a uszminkowany kelner w peruce zawodził do mikrofonu:
Pamiętasz Capri i tę noc w tataraku twoje. ..
Przez wybite okno wpadł do środka osobnik z nożem w zębach, kałasznikowem w jednej ręce i granatem w drugiej.
— Ghałughe ghe ghoghe tghymenu —przerwał, wyjął nóż i powtórzył: — Zajmuję ten hotel w imieniu Protureckiej Organizacji Wyzwolenia!
Ostatnich dwoje wczasowiczów[24] schowało się pod stołem. Ruda wyjęła ze szklanki kandyzowaną wisienkę, zbliżyła ją do karminowych ust, tak że kilku dżentelmenów na sali poczuło dziwną sztywność w górnych partiach spodni...
Pianista wstał, sięgnął do pianina i wyciągnął starego schmei-ssera.
— Ten hotel został zajęty przez Tymczasowe Skrzydło Brygady Progreckiej — zawołał. -Jeden fałszywy krok, a zobaczysz na żyrandolu swoje jaja.
Przy drzwiach zakotłowało się. Po chwili stanął w nich czarnobrody osiłek ze złotym zębem i z prawdziwym, ale już przestarzałym gatlingiem. Towarzyszyło mu kilku nie mniej zarośniętych, za to bardziej szczerbatych drabów.
— Ogłaszam, że ten hotel, od lat symbol faszystowsko-imperiali-stycznego reżimu grecko-tureckich krwiopijców turystyki, z racji swego znaczenia strategicznego przechodzi na własność Włosko--Maltańskiej Organizacji Wyzwoleńczej - zadudnił uprzejmym basem. - Teraz koniec z wami!
— Co za bzdury! Znaczenie strategiczne! — zawołał pianista. — Warn chodzi tylko o piwnice z winem.
— On ma rację, Pedro - powiedział ten z kałasznikowem. — Moim też chodzi o piwnice. Mio generale,Ernesto de Montoya, mówi mi: powiadam ci, Fernando, wojna skończy się do soboty, chłopcy będą chcieli się rozerwać. Mignij, kochaneńki, do hotelu “Palomar del Soi" i zajmij go w naszym imieniu, dobrze?
Brodacz poczerwieniał z wściekłości.
— Gówno prawda, panie Fernando Chianti! Ja widziałem mapę l wyspy. Hotel jest w samym centrum i jest cholernie ważnym punktem strategicznym. Słyszycie?
— Ha, ha, ha - wycedził Fernando - myślałby kto. Tak jak chałupa starego Diego jest strategicznie ważnym punktem, bo z jej okien widać kapitalistyczną plażę nudystów.
Pianista spurpurowiał.
— Moi ludzie zajęli ją dziś rano.
Zapadła martwa cisza zakłócona jedynie subtelnym szelestem sukienki, gdy Ruda założyła nogę na nogę.
Grdyka pianisty skoczyła wściekle w górę i w dół.
— To jest punkt strategiczny - wysyczał, starając się nie patrzeć na Rudą przy barze. - Stamtąd jest najlepszy widok na potencjalny desant morski.
Cisza.
— Jak by nie patrzeć, jest o wiele ważniejszym punktem strategicznym niż ten hotel — dokończył pianista. Pedro chrząknął złowieszczo.
— Następny, który się odezwie słowem, nawet półsłówkiem, jest martwy — powiedział, szczerząc zęby i podnosząc broń. — A teraz pod ścianę. Wszyscy!
Nikt się nie ruszył, gdyż od pewnego czasu nikt go nie słuchał. Wszyscy nasłuchiwali głuchego, niewyraźnego pomruku dochodzącego z korytarza za brodaczem.
W grupie przy drzwiach zrobiło się zamieszanie. Uzbrojeni starali się za wszelką cenę ustać na miejscu, ale głuchy pomruk skutecznie wytrącił ich z równowagi. Po chwili pomruk przeszedł w szwargot, wreszcie w potok słów i zdań:
— Przepraszam najmocniej, panowie, co za noc, prawda? Trzecie kółko wokół wyspy, już prawie zwątpiłem, dzisiaj trudno wierzyć napisom, no nie? No, ale w końcu znalazłem. Cztery razy pytałem o drogę, dopiero na poczcie, na poczcie zawsze wiedzą, narysowali mi, jak tu trafić, o, gdzieś tu mam szkic...