Wprawdzie Harveya i Wandę, parę zawodowych wodzirejów dziecięcych zabaw, powalił nagle nieznany wirus birmańskiej gry­py, ale ku ogólnemu zaskoczeniu natychmiast udało się zorganizo­wać zastępstwo w osobie iluzjonisty-prestidigitatora.

Prawie każdy ma jakieś hobby. Mimo nalegań Crowleya, Azi­rafal postanowił zrobić użytek ze swojego.

Był bardzo dumny ze swoich umiejętności prestidigitato­ra. Pobierał nauki w latach siedemdziesiątych ubiegłego stule­cia u samego Johna Maskelyne'a. Przez cały rok pilnie ćwiczył gibkość palców, manipulacje z monetą i wyciąganie królika z pu­stego cylindra. Mniemał, że należy do czołówki. Rzecz jednak w tym, że chociaż potrafił wykonać numery, które wprawiły­by w osłupienie najwyższe władze zrzeszenia Mistrzów Czarnej Magii, nigdy nie uciekał się podczas występów do swoich wro­dzonych umiejętności, a to poważnie osłabiało jakość przed­stawienia. Zaczynał żałować, że zaprzestał systematycznych ćwi­czeń.

Pocieszał się jednak, że znajomość iluzji to, w jego przypad­ku, jak jazda na rowerze. Kto raz się nauczył, nigdy nie zapomina. Co prawda czarnoksięską pelerynę pokryła gruba warstwa kurzu, ale gdy ją założył, od razu poczuł się lepiej. Nawet zaczął mówić żargonem.

Twarze bez wyrazu patrzyły na niego z lekceważącym niezrozu­mieniem. Crowley, stojący w białym uniformie za bufetem, chciał się zapaść pod ziemię ze wstydu.

— A teraz uwaga, dziewczęta i chłopcy! Widzicie mój cylinder? Stary i pognieciony, prawda? Toż to rupieć, nie cylinder, powie niejedno z was. Proszę, tu nic nie ma i tu nic nie ma. Jest pusty? Jest. Oczywiście, że jest. Ale zaraz... chwileczkę... co tu...? Kto tu...? Co to za gość? Ach, toż to nasz stary znajomy, królik Harry! Skąd się tu wziąłeś, przyjacielu?

— Siedział ci w kieszeni - stwierdził Warlock, a pozostali skinę­li potakująco głowami. Za kogo ich uważał? Za dzieci, czy co?

Azirafal przypomniał sobie wskazówkę Maskelyne'a, jak reago­wać na bezczelnych antyklakierów. Obróć to w żart ptasi móżdżku - mawiał mistrz. - Do ciebie mówię, panie Wyrwiśmiech (był to artystyczny pseudonim Azirafala). Rozśmiesz ich, a wszystko ujdzie ci na sucho.

— Oho, ho! To ty znasz sztuczkę z cylindrem, chłopcze? - wy­krztusił. Dzieci patrzyły beznamiętnie.

— Jesteś do bani - stwierdził Warlock. -Ja chciałem kreskówki.

— On ma rację. Jesteś do niczego — powtórzyła jak echo dziew­czynka uczesana w koński ogon. -1 pewnie zboczeniec.

Zrozpaczony Azirafal spojrzał na Crowleya. Jego zdaniem Warlock zdradzał wystarczające oznaki zepsucia wpływami pie­kielnymi. Zatem im prędzej pojawi się piekielny czarny pies, tym lepiej, bo wtedy będą mogli spokojnie zabraćsię jak najdalej stąd.

— A teraz uwaga, uwaga! Czy ktoś z was, najmilsi, ma może przy sobie coś takiego, jak srebrna trzypensówka? Nie, paniczu? Cóż to wobec tego wystaje panu zza ucha?

— Na moich urodzinach były kreskówki - ogłosiła bezceremo­nialnie dziewczynka z końskim ogonem. - I dostałam transfor-mersa i konia na biegunach, i taki pojazd, co sam skręca, i czołg na radio, i...

Crowley jęknął. Przyjęcia dziecięce to imprezy, na które ża­den anioł mający choć kroplę oleju w głowie nie poszedłby za żad­ne skarby. Piskliwe dziecinne głosiki rozbrzmiały z cyniczną wyra­chowaną radością, gdy Azirafalowi wypadły z kieszeni trzy metalo­we kółka, które dopiero miał połączyć.

Crowley odwrócił głowę i zatrzymał wzrok na stosie prezen­tów. Spomiędzy paczek spojrzało na niego dwoje paciorkowatych oczu.

Nie doszukał się w nich czerwonego blasku. Człowiek nigdy nie był pewien swego, kiedy miał coś do załatwienia z piekielnymi urzędnikami. (Pies kanapowy, pies obronny czy piesek preriowy to dla nich tylko pies. Całkiem możliwe, że przysłali skoczka pustyn­nego - też zwierzę, a ich rozliczają od sztuki).

Ten wyglądał normalnie. Mieszkał sobie spokojnie, w klatce pełnej kulek, dźwigni, kładek, drabinek i innych pomysłowych urządzeń, z których oprawcy czasów wielkiej inkwizycji byliby dumni. Na szczęście nie mieli wtryskarki i polistyrenu.

Crowley spojrzał na zegarek. Nie przyszło mu do głowy zmie­nić baterię, która wylała się trzy lata temu, a mimo to zegarek wskazywał dokładny czas. Była za dwie trzecia.

Azirafal zaczynał tracić głowę.

— Czy ktoś z was, szanowna publiczności, ma może chusteczkę do nosa? Nie?

Za czasów królowej Wiktorii rzecząnie do pomyślenia było nie mieć chusteczki do nosa, sztuczka zaś miała polegać na wy­czarowaniu z takowej gołębia, który — notabene —od pewnego cza­su dziobał nerwowo nadgarstek Azirafala. Bez chusteczki ani rusz. Anioł próbował bezskutecznie ściągnąć na siebie uwagę Crowleya. Wreszcie w odruchu desperacji wskazał jednego z ochroniarzy, któ­ry drgnął zaniepokojony.

— Ty. Tak, ty, w garniturze. Podejdź tu. A teraz, jeśli dobrze poszukasz w wewnętrznej kieszeni marynarki, to z pewnością znaj­dziesz piękną, jedwabną chusteczkę.

— Nie, psze pana. Obawiam się, że nie, psze pana - odparł strażnik, patrząc przed siebie.

Azirafal rozpaczliwie puszczał oczka.

— Ależ mój drogi, sprawdź. Proszę.

Ochroniarz sięgnął do kieszeni. Powód nagłego zdziwienia na twarzy objawił się niebawem zebranym w postaci żółtej jedwabnej chusteczki z koronkowym obszyciem. W tej samej chwili Azirafal zorientował się, że pomysł z koronką był chybiony, gdyż przy wyj­mowaniu zaczepiła o rewolwer, a ten wyskoczył z kabury, zawirował w powietrzu i wylądował ciężko w środku misy z galaretką.

Zerwały się frenetyczne oklaski.

— No, to już coś! - stwierdził koński ogon. Warlock przebiegł przez pokój i chwycił rewolwer.

— Ręce do góry, psie syny — zawołał radośnie.

Ochroniarze znaleźli się w kłopotliwym położeniu.

Kilku niepewnie sięgało po broń, pozostali starali się niezau­ważalnie zbliżyć lub odsunąć od uzbrojonego chłopca. Dzieci, jak jeden mąż, zaczęły domagać się rewolwerów. Odważniejsze próbo­wały nawet zabrać je ochroniarzom.

i y Ktoś rzucił galaretką w Warlocka.

Chłopiec pisnął i pociągnął za spust.

Magnum .32 w wersji dla CIA to model ciężki i potwornie sku­teczny. Bez trudu przerzuca słonie przez ulicę, a pechowiec, który znalazł się na trasie pocisku, natychmiast zmienia się w czerwoną mgiełkę, kilka strzępów i trochę papierkowej roboty dla biura ewi­dencyjnego.

Azirafal mrugnął.

Z lufy rewolweru wystrzelił cienki strumień wody. Trafił w Crowleya, który spoglądał przez okno na ogród i szukał wielkie­go czarnego psa. <. Azirafal zmieszał się.

W tej chwili duża kremówka wylądowała mu na twarzy.

Dochodziło pięć po trzeciej.

Nieznacznym ruchem dłoni zmienił pozostałe rewolwery w si­kawki i wyszedł.

Crowley odnalazł go na chodniku przed rezydencją, gdy z za­kamarków fraka usiłował wydostać wymiętego gołębia.

— Za chwilę będzie za późno - stwierdził anioł.

— To widzę. Za głęboko chowasz rekwizyty - odparł Crowley.

Wyjął śniętego gołębia z fałdów i chuchnięciem przywrócił go do życia. Ptak zagruchał i odfrunąl. Teraz będzie po trzykroć ostrożniej szy.

— Nie chodzi o gołębia, ale o psa. Spóźnia się. Crowley pokręcił głową w zamyśleniu.

— Zobaczymy.

Otworzył drzwi samochodu i włączył radio.

I should be so lucky — luckylucky - lucky, I should be so lucky inWITAJ CROWLEY!

— Cześć, kto mówi?

— DAGON, MISTRZ KARTOTEKI, PAN OBŁĘDU I WICE-KSIĄŻĘ SIÓDMEJ TORTURY. CZYM MOGĘ SŁUŻYĆ?

— Psem piekielnym. Chciałem tylko, hm, upewnić się, że wyru­szył bez kłopotów.

— DZIESIĘĆ MINUT TEMU. DLACZEGO PYTASZ? JESZCZE NIE DOTARŁ? COŚ SIĘ STAŁO?

— Skądże. Nic się nie stało. Wszystko okay. Oho, chyba jest. Dobry piesek. Śliczny piesek. Wspaniały. Postaraliście się. Miło się z tobą gawędzi, Dagon. To na razie.

Wyłączył radio.

Spojrzeli na siebie. Z rezydencji dobiegł donośny huk wystrza­łu i brzęk tłuczonego szkła.

— Do licha - Azirafal nieudolnie wymamrotał przekleństwo. Nie zaklął ani razu przez sześć tysięcy lat i nie miał zamiaru uczyć się tej sztuki. - Chyba jednego przeoczyłem.