— Chyba nic. Nigdy się nie dowie, co może.

— Ale uwarunkowanie genetyczne...

— Nie podsuwaj mi tu genetyki. Co to ma do rzeczy -uciął Crowley. - Weźmy na przykład Szatana. Stworzony jako anioł, wy­rósł na Wielkiego Adwersarza. Jak już chcesz się podpierać genety­ką, to powinieneś wiedzieć, że to dziecko może równie dobrze zostać aniołem. Jego ojciec był kiedyś ważną figurą w niebie. Jeśli uważasz, że tylko dlatego wyrośnie z niego diabeł, że jego ojciec stał się diabłem, to tak, jakbyś zakładał, że mysz z obciętym ogo­nem urodzi małe bez ogonów. Nic tych rzeczy.Uwierz wreszcie, że wychowanie jest najważniejsze.

— Ale bez wyłączności wpływów satanistycznych...

— Cóż! Piekło będzie musiało zacząć od początku. A Ziemia otrzy­ma w prezencie jedenaście lat istnienia. Chyba warto spróbować. Azirafal znów zamyślił się.

— Więc twierdzisz, że dziecko nie jest złe samo z siebie? - zapy­tał powoli.

— Tylko potencjalnie. Jest też potencjalnie dobre. To wielki po­tencjał, który trzeba ukształtować - odpowiedział Crowley i wzrusza­jąc ramionami, dodał: — Dlaczego, swoją drogą, stałe posługujemy się przymiotnikami “zły", “dobry", które są tylko nazwami stron Ukła­du. Istnieją mniej ogólne określenia charakteru człowieka.

— Sądzę, że chyba warto spróbować - powiedział po chwili anioł, a Crowley przytaknął zachęcająco i zapytał:

— Umowa stoi?

Anioł ostrożnie uścisnął wyciągniętą prawicę diabła.

— Na pewno będzie ciekawiej niż u świętych.

— Na dłuższą metę dziecko wiele na tym skorzysta - stwierdził Crowley. - Za wychowanie w duchu religijnym zasadniczo odpowia­dają rodzice chrzestni. Będziemy jego ojcami chrzestnymi.

Azirafal rozpromienił się.

— Wiesz, nigdy bym o tym nie pomyślał. Ojcowie chrzestni. A niech mnie...

— To wcale nie takie złe. Przyzwyczaisz się, kumie.

ROZDZIAŁ III

Znano ją pod imieniem Scarlett. Obecnie handlowała bronią, ale zajęcie to było dla niej coraz mniej emocjonujące. Nigdy nie imtrzymała się jednego fachu zbyt długo - trzysta, najwyżej cztery­sta lat. Nie chciała wpaść w rutynę.

Miała lśniące miedzianokasztanowe włosy spływające długimi fa­lującymi pasmami aż do bioder. Wielu mężczyzn było gotowych zgi­nąć dla tych włosów; wielu zginęło. Jej oczy gorzały pomarańczowym blaskiem. Dawano jej dwadzieścia pięć lat. De facto zawszetyle miała.

Miała także rozklekotaną ceglastoczerwoną ciężarówkę pełną broni i amunicji najwyższej jakości oraz niewiarygodną zdolność przedostawania się przez wszystkie granice. Zmierzała do małego państewka w Afryce Zachodniej, gdzie trwał podrzędny konflikt lo­kalny. Dzięki dostarczonej przez nią broni konflikt ów miał przero­dzić się w regularną wojnę domową o międzynarodowych reperku­sjach. Niestety, naprawa uszkodzenia ciężarówki tym razem przerosła jej możliwości, mimo że miała smykałkę do wszelkiego rodzaju me­chanizmów.

Awaria nastąpiła w samym środku miasta . Miasto owo pełni­ło funkcję stolicy Kumbolalandii — kraju, gdzie od z górą trzydzie-

* Tylko z nazwy. Dla przeciętnego Anglika była to większa wieś, zaś dla Amerykanina punkt, gdzie bociany mają pętlę.

stu lat panował pokój. Od trzydziestu lat było to latyfundium jed­nego z możnych tego świata. Nie było tam żadnych złóż minera­łów, a jego znaczenie strategiczne można by śmiało porównać ze znaczeniem zgniłego banana. Nic więc dziwnego, że coraz czę­ściej dochodziły do głosu siły separatystyczne i nacjonalistyczne, jak w każdym biednym i wyjątkowo nudnym kraiku, gdzie zbyt długo panował niezmącony spokój. Odkąd miecze przekuto na lemiesze, wszystkie plemiona żyły w zgodzie i sennej harmonii. Je­dyny poważniejszy incydent, który był wciąż na ustach wszystkich, zdarzył się w 1952. Pijany poganiacz wołów stoczył krótki, ale zacię­ty pojedynek z nie mniej pijanym złodziejem wołów. Pojedynek zakończył się remisem.

Scarlett ziewnęła z gorąca i wachlując się kapeluszem, ruszy­ła do najbliższego baru. Zamówiła piwo, wychyliła kufel i zwróci­ła się do barmana.

— Siadła mi ciężarówka. Zna się tu ktoś na tym?

Barman wyszczerzył w szerokim uśmiechu a la Fernandel rząd równych, białych zębów. Wciąż był pod wrażeniem, jak wy­chyliła kufel do dna.

— Tylko Natan, panienko. Ale dopiero co pojechał do Kaoun-da na fermę teścia.

Zamówiła kolejne piwo.

— A kiedy wróci ten... no... Natan?

— Za tydzień. Może dwa, szanowna pani. Ale z niego miglanc, hę? - powiedział i pochylając się nad ladą, zapytał - A panienka tak sama?

—Tak.

— Może być niebezpiecznie. Po drogach kręcą się różni roz­rywkowi faceci. Nie miejscowi, ma się rozumieć. Scarlett uniosła subtelnie zarysowane brwi. Barman zadrżał mimo upału.

— Dzięki za ostrzeżenie - prychnęła, a jej glos zabrzmiał jak

złowrogi szelest głębokiej trawy, w której gad sunie do ofiary, cał­kowicie nieświadomej niebezpieczeństwa.

Pstryknęła lekko w rondo kapelusza i wyszła swobodnym spa­cerowym krokiem.

Żar lał się z afrykańskiego nieba, a ciężarówka pełna broni, amunicji i materiałów wybuchowych rozkraczyła się na środku placu i nic nie wskazywało, że w ogóle kiedyś ruszy.

Scarlett spojrzała na dach.

Sęp wciąż tkwił na szoferce. Nie odstępował jej przez ostatnie trzysta mil. Teraz siedział i co pewien czas cicho bekał.

Przyjrzała się ulicy. Na rogu grupka kobiet plotkowała zawzię­cie. Znudzony sklepikarz siedział przy stosie melonów i odpędzał muchy. Kilkoro dzieci bawiło się leniwie na jezdni, z której co chwi­la podnosił się tuman kurzu.

— Do licha - powiedziała cicho. - Przydałby mi się krótki urlop.

Była środa.

W piątek miasteczko zostało obrócone w perzynę.

W ciągu następnego tygodnia gospodarka Kumbolalandii le­gła w gruzach, zginęło dwadzieścia tysięcy ludzi, w tym barman zastrzelony przez rebeliantów podczas ataku na barykadę z melo­nów, a ponad sto tysięcy odniosło rany. Broń dostarczona przez Scarlett spełniła zadanie, do którego została stworzona, a sęp zdechł z powodu otłuszczenia wątroby.

Wsiadając do ostatniego pociągu odchodzącego z Kumbola­landii, czuła, że nadszedł czas, by coś zmienić. Zbyt długo han­dlowała bronią. Uznała, że warto by mieć lepsze widoki na przy­szłość. Widziała się w dziennikarstwie. Jako reporter wojenny. Założyła nogę na nogę i wachlowała się kapeluszem.

Kilka przedziałów dalej wybuchła bójka. Scarlett uśmiechnęła się nieznacznie. Gdziekolwiek się zjawiała, ludzie zaczynali się bić. Na ogół o nią. To czasami naprawdę miłe.

* * *

Sable miał czarne włosy, równo przystrzyżoną czarną brodę i właśnie postanowił założyć korporację. Siedział przy drinku ze swoją księgową.

—Jak stoimy, Frannie?

— To nie do wiary. Dwanaście milionów egzemplarzy poszło jak woda.

Znajdowali się w lokalu znanym jako “Szóstka nad Szóstkami", na dachu wieżowca 666 Fifth Avenue w Nowym Jorku, co Sable'owi wydawało się trochę zabawne. Z okien restauracji można było po­dziwiać całe miasto, a całe miasto w nocy podziwiało rozjarzone trzy czerwone szóstki na każdej ścianie wieżowca. Był to najzwy­klejszy numer parceli, ale doszedłszy do niego nie sposób było po­wstrzymać się od uśmiechu.

Przyszli do “Szóstek" wprost z małej, ekskluzywnej i potwornie drogiej restauracyjki w Greenwich Yillage, gdzie podawano wy­myślne potrawy według najnowszych przepisów cuisine nouvelle:strączek fasoli, ziarnko groszku i plasterek piersi kurczaka na wy­kwintnym, kwadratowym talerzyku z porcelany.

Pomysł na taką restaurację zrodził się podczas ostatniego po­bytu Sable'a w Paryżu.

Księgowa zmiotła swoją porcję w niespełna minutę i przez resz­tę obiadu podziwiała ornamenty na talerzu i sztućce. Od czasu do czasu spoglądała na innych gości jak wygłodzony ludożerca, które­mu ślinka leci na myśl o dochodzącym na wolnym ogniu pieczystym. Naprawdę czuła się jak kanibal przed obiadem, co serdecznie rozba­wiło Sable'a, bawiącego się szklanką z wodą mineralną Perrier.