— Nie ma żadnych trzecich. Jesteśmy tylko my, Dobry i Zły. Jed­na albo druga strona Układu - stwierdził Crowley i grzmotnął w kierownicę. - Będziesz zdumiony, gdy zobaczysz, do czego zdol­ni są tam, na Dole.

— Nie mniej niż ty, gdy zobaczysz, co potrafią tam, na Górze.

— Daj spokój! U was przynajmniej wiedzą co to litość — uciął kwaśno Crowley.

— Poważnie? Byłeś kiedy w Gomorze?

—Jasne. Pamiętam jedną świetną gospodę. Znakomita kuch­nia i przepyszne koktajle na nalewce daktylowej. Z gałką muszkato­łową i skórką cytryny, zaraz., to był...

— Chodzi mi o POTEM!

—Och...

Azirafal zmienił wątek.

— Musiało się coś zdarzyć w szpitalu. .'.- Wykluczone! Tam było pełno ludzi.

— Czyich ludzi? - zapytał lodowato Azirafal.

— Moich... no, nie dosłownie - uściślił Crowley. - Chodzi o, hm, satanistów.

Chciał, żeby to zabrzmiało jak ostateczne podsumowanie dys­kusji. W pewnych nielicznych kwestiach byli jednomyślni. Obaj

uważali, że świat jest na tyle ciekawy, ba, zajmujący, że warto skorzy­stać z jego radości tak długo, jak to możliwe. Istniało jednak wiele spraw, do których ich osobisty stosunek był skrajnie różny. Z wielu powodów. Jednym z takich punktów spornych byli czciciele Księcia Ciemności. Crowley nie cenił ich zbyt wysoko. Jego zdaniem byli żenujący i krępujący. Nie mógł być dla nich niegrzeczny, ale z dru­giej strony czuł to, co weteran wojny wietnamskiej czuje do sąsiada, udającego się w galowym mundurze na niedzielne zebranie Straży Obywatelskiej.

Poza tym ich zapał był wręcz deprymujący. Przebieranki, pen-tagramy, odwrócone krzyże i koguty z poderżniętymi gardła­mi mogły zauroczyć większość diabłów, ale były całkowicie zbęd­ne. Satanistą stajesz się, bo masz taką wolę. Możesz przeżyć życie jako satanista, nie mając pojęcia o istnieniu pentagramu, a zabite­go koguta widzieć tylko jako główny składnik kurczaka a la Ma-rengo!

W dodatku większość tradycyjnych satanistów to bardzo mili ludzie. Przemawiali z takim samym patosem jak kaznodzieje, uży­wali tych samych gestów, a potem wracali do domów i przez resztę tygodnia pędzili żywot przeciętnej miernoty, którą złe zamysły omi­jają z daleka.

Jeśli chodzi o pozostałych, to...

Byli także sataniści, na myśl o których Crowley skręcał się ze wstydu. Powodem nie było to, co robili, ale że za wszystko winili Piekło. Potrafili wymyślić coś, co nawet najbardziej wyuzdanemu diabłu nie przyszłoby do głowy, dopuszczali się bezmyślnego okru­cieństwa, po czym krzyczeli, że to diabeł ich podkusił, a sędziowie przysięgli współczująco kiwali głowami. Na dobrą sprawę tak zwa­ny diabeł rzadko kiedy namawiał do złego. Wcale nie musiał. I te­go właśnie ludzie nie potrafili zrozumieć. Zdaniem Crowleya Pie­kło było źródłem zła w tym samym stopniu, co Niebo fontanną do­broci. Były to tylko strony rozgrywające partię po przeciwnych stronach szachownicy. Sedno sprawy, czyli największa dobroć i naj­gorsze zło, tkwiło w ludzkim umyśle.

— No tak. Sataniści.

— Zupełnie nie rozumiem, jak mogli pozamieniać niemowlęta - stwierdził Crowley. - Przecież to wcale nie było skomplikowane...

Zatrzymał samochód. Z niemałym trudem odtworzył postać drobnej zakonnicy i przypomniał sobie, że jak na satanistkę była wyjątkowo roztrzepana. Był tam jeszcze ktoś. Przypomniał sobie fajkę i od dawna niemodny wzorzysty sweter. Mężczyzna, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na przyszłego ojca. · Musiało być jeszcze jedno niemowlę.

Powiedział o tym Azirafalowi.

— Dobrze, że tylko jedno - skwitował anioł.

— Wiemy, że dziecko żyje, a więc...

— A skąd?

— Czy uważasz, że siedziałbym tu obok ciebie, gdyby zjawiło się tam, na Dole?

— Słuszna uwaga.

— Zatem trzeba go odszukać. Przejrzeć kartoteki w szpitalu. Silnik zakasłał i zaskoczył. Samochód ruszył do przodu z impe­tem, który wgniótł Azirafala w fotel.

— A potem?

— Potem odnajdziemy dziecko.

— Ale co POTEM? - nalegał anioł, gdy samochód podskoczył na krawężniku

— Nie wiem.

— Wielka szkoda.

— Chyba tak. - (No i gdzie się ciągniesz, kandydacie na mielo­ne?!) - Przypuszczam, że nie mogę liczyć (No, prosto pod koła! I co, bieżnikowany pajacu?) - na azyl u twoich?

— Właśnie chciałem zapytać cię o to samo. - (Prosto pod sa­mochód! Kieruj się na latarnię, świetliku dwukołowy!),

—Jest na jezdni na własne ryzyko! - odparł Crowley, wciskając się na trzeciego tak, że żyletka nie zmieściłaby się między pojazdami.

— Patrz, jak jedziesz! Słyszysz! Gdzie jest ten szpital?

— Gdzieś na południe od Oksfordu.

Azirafal kurczowo chwycił się deski rozdzielczej.

— Przecież nie możesz jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę przez centrum Londynu!

— Niby dlaczego? - zapytał Crowley, spoglądając na licznik.

— Rozwalisz nas. To znaczy pozbawisz życia - poprawił się szyb­ko i nieco rozluźniony dodał: -Albo kogoś przejedziesz.

Crowley wzruszył ramionami. Ten anioł chyba nigdy nie poczu­je ducha dwudziestego stulecia. Skoro do tej pory nie mieściło mu się w głowie, jak można jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę przez Oxford Street. Wystarczyło zaaranżować sprawy tak, aby wciąż mieć wolną drogę. A ponieważ wszyscy wierzyli, że absolutną niemożliwo­ścią jest jechać dziewięćdziesiąt mil na godzinę po Oxford Street w godzinach szczytu, nikt ich nie zauważył.

Samochody górowały nad końmi. Silnik spalinowy był prawdzi­wym darem Boż... błogosł... no powiedzmy, że pomagał Crowleyowi złapać wiatr w żagle. W zamierzchłych czasach, gdzieś koło Początku, wybrał się w interesach konno na ognistym rumaku, który krzesał iskry spod kopyt i dziko spoglądał wokół. Tak wtedy podróżowały diabły. Gdy wypadł z siodła, doszedł do wniosku, że odbył dwie kon­ne podróże za jednym razem - pierwszą i ostatnią. Nie umiał ob­chodzić się ze zwierzętami.

Mijali Chiswick. Azirafal otworzył schowek z kasetami i zaczął przeglądać zawartość.

— Co to takiego Velvet Underground?

— Nie w twoim guście.

— Rozumiem. Bi-bop - skonstatował anioł.

— A wiesz, Azirafalu, że nawet jeden na milion słuchających nie skojarzyłby tej nazwy z muzyką rozrywkową?

— O, to będzie lepsze. Koncert fortepianowy b-moll Czajkow-skiego — powiedział anioł, wkładając kasetę do odtwarzacza.

— Nie spodoba ci się - stwierdził Crowley z westchnieniem. -Jest w samochodzie od dwóch tygodni.

Równe, rytmiczne dudnienie gitary basowej wypełniło pojazd. Mijali Heathrow.

Azirafal zmarszczył brwi.

— Co to jest? Nie poznaję!

— To “Another One Bites the Dust" Cząjkowskiego — odparł Crowley, przymykając oczy, gdy przejeżdżali przez Slough.

Jadąc przez uśpione Chiltern, wysłuchali ponadto “We arę the Champions" Williama Byrda oraz “I Want to Break Free" Beethove-na, ale żaden utwór nie był tak dobry jak “Fat Bottomed Girls" Vau-ghna Williamsa.

Istnieje przekonanie, że najpiękniejsze melodie wygrywa Diabeł.

Szczerze mówiąc, jest to prawda. Za to w niebie mają najlep­szych choreografów.

* * *

Na zachód od Oksfordu rozciągała się rozległa równina. W pobliskich sennych wioskach migotały światła, znacząc domostwa średnio zamożnych gospodarzy, którzy udawa­li się na zasłużony odpoczynek po pracowitym dniu spędzonym na redagowaniu materiałów, konsultacjach finansowych czy programo­waniu komputerów.

Na wzgórzu w ciemnościach błyszczało kilka zapomnianych ro­baczków świętojańskich.

Jednym ze świetlików - naj straszniej szych symboli dwudziestego wieku -jest teodolit. Napotkany w polu zdaje się głosić, że “nieba­wem rozpoczniemy poszerzanie drogi, wokół której zbudujemy dwieście domków jednorodzinnych harmonizujących ze swoistym charakterem i krajobrazem okolicy. Makieta projektu koncepcyjne­go do wglądu".

Nawet najbardziej skrupulatny geodeta nie robi pomiarów o północy, a jednak wyżej wspomniany przyrząd tkwił na trójnogu wbitym w torfowisko. Niewiele teodolitów ma zwieńczenia w posta­ci leszczynowego pręta. Jeszcze mniej teodolitów ma kryształowe wa­hadełko i celtyckie inskrypcje na stelażu.