Skromne buty na płaskim obcasie skrzypiały, gdy szła żwirową alejką do drzwi. Obok człapało śliniące się, szare psisko z żarłocznym błyskiem w przekrwionych ślepiach, które wściekle strzelały na boki.

Gdy dotarła do drzwi, przez jej twarz przemknął nieznaczny cień złego uśmiechu. Dzwonek zabrzmiał posępnie.

Otworzył jej kamerdyner z tak zwanej starej szkoły[16].

— Na imię mi Ashtoreth. Jestem opiekunką do dziecka. A to jest Korsarz - powiedziała, wskazując na psisko, które zmierzyło kamer­dynera fachowym wzrokiem i najwyraźniej rozważało, gdzie zakopać jego ogryzione kości.

Zostawiła psa w ogrodzie i po błyskotliwej rozmowie wstępnej, satysfakcjonującej obie strony, pani Dowling zaprowadziła ją do no­wego podopiecznego.

—Jaki on śliczny - powiedziała niania z wymuszonym, antypa­tycznym uśmiechem. - Tylko popatrzeć, jak zechce mieć rowerek na trzech kołach.

Dziwnym zbiegiem okoliczności jeszcze tego samego dnia na służbę został przyjęty kolejny pracownik. Był ogrodnikiem i wkrót­ce okazał się zdumiewająco biegły w swoim fachu. Jakoś nikogo nie dziwiło, ba, nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, że nigdy nie widziano w jego rękach grabi czy sekatora. Nikt nie widział, żeby odganiał stada nieproszonych ptasich gości, które kłębiły się wokół niego. Widziano go jedynie siedzącego w cieniu drzew, a klomby, trawniki i ogród wciąż były wypielęgnowane i pełne kwiatów.

Kiedy Warlock zaczął pewnie poruszać się na dwóch nogach i kiedy niania miała wolne popołudnie, często odwiedzał ogrodnika.

— Widzisz, to jest braciszek ślimaczek. A tutaj to siostrzyczka owocówka jabłkóweczka. O, jest i turkucik podjadeczek. Pamiętaj, dziecino, byś na wszystkich drogach życia swego kochał i szanował wszystkie żywe stworzenia - mawiał ogrodnik.

— A niania mówi, że fsystko co żyje beńdzie tylko dywanem pod moje nóżki, panie Flancisku - odpowiedział malec, gładząc czule braciszka ślimaczka i wycierając rączki w kombinezonik a la Żaba Kermit.

— Nie słuchaj tej kobiety - mówił wówczas Franciszek - słuchaj mnie.

Wieczorem niania Ashtoreth śpiewała Warlockowi kołysankę:

Na Wariacka ze dna piekieł ;

oczko taty mruga baje, baje się bajeczka

nie krótka, nie długa.

Opowiadała także bajeczkę:

Było solne świnek pięć

Pierwsza do piekła ma chęć.

Druga i trzecia mieska podjeść chciała

Czwarta dziewicę, choć była zjełczała.

A piąta, by zginął jej zięć.

— A blat Flancisek mówi, ze mam być dobly, żyć cnot... not... li-wie, kochać fsystkie zwiezontka.

— Nie słuchaj tego mężczyzny, kochanie - odpowiadała niezmien­nie niania i kładąc malca do łóżeczka, dodawała: — Słuchaj mnie. I tak to szło.

Układ sprawdzał się znakomicie. Nieustanny remis. Niania, co prawda, sprawiła chłopcu dziecinny rowerek na trzech kółkach, ale nijak nie zdołała go nakłonić, by jeździł po domu. Poza tym Warlock bał się Korsarza.

Gdzieś daleko Crowley regularnie spotykał się z Azirafalem. Spo­tkania odbywały się w londyńskich piętrusach na górze, w galeriach i na koncertach. Porównywali notatki i spostrzeżenia i uśmiechali się z zadowoleniem.

Kiedy Warlock skończył sześć lat, niania odeszła, zabierając Kor­sarza. Tego samego dnia ogrodnik złożył wymówienie. Odchodzili posępnie, zmęczonym krokiem, bez wigoru i zapału, z którymi przy­byli.

Ciężar edukacji Warlocka powierzono dwóm guwernerom. Pan Harrison uczył go o wodzu Hunów Attyli, o Draculi z Tran­sylwanii i Ciemnych Stronach Ludzkiej Duszy[17]. Próbował także na­uczyć Warlocka wygłaszania przemówień jątrzących umysły, mącą­cych w głowach i porywających miliony ludzi.

Pan Cortese nauczał o Florence Nightingale[18], Abrahamie Lin­colnie oraz jak rozumieć i doceniać piękno sztuki. Próbował uczyć go także o wolnej woli, wyrzeczeniu, nieczynieniu drugiemu co tobie niemiłe.

Obydwaj czytali chłopcu długie ustępy z Apokalipsy św. Jana. Mimo usilnych starań obydwu, Warlock zaczął objawiać pożało­wania godne zacięcie do matematyki. Guwernerzy nie byli zadowole­ni z postępów chłopca.

Dziesięcioletni Warlock lubił baseball, klocki lego i trarisfor-mers, czyli zamaskowane roboty. Zbierał znaczki i uwielbiał banano­wą gumę do żucia. Z zapałem czytał komiksy, oglądał filmy rysun­kowe i szalał na ulubionym beemiksie.

Crowley był w kłopocie.

Siedział z Azirafalem w kafeterii British Museum. Był to cichy zakątek dla znużonych piechurów zimnej wojny. Przy stoliku z le­wej dwóch Amerykanów, sztywnych jakby kij połknęli, podawało ukradkiem niepozornej brunetce w ciemnych okularach neseser pełen niewiadomego pochodzenia dolarów. Po prawej zastępca szefa MI7 spierał się z miejscowym rezydentem KGB o to, kto ma zatrzymać rachunek za herbatę i rogaliki.

Crowley w końcu powiedział głośno to, o czym nawet bał się pomyśleć przez ostatnie dziesięć lat.

— W moim odczuciu on jest cholernie normalny. Azirafal włożył do ust kolejną łyżkę przypalonej jajecznicy, spłukał niesmak kawą i wytarł usta serwetką.

— To mój dobry wpływ — rozpromienił się. — Albo jak wolisz punkt dla tego, komu się należał. Czyli dla moich. Crowley pokręcił głową.

— Biorę to pod uwagę. Ale spójrz, on powinien teraz próbować okręcić sobie świat wokół palca. Ustawiać sprawy po swojemu i tak dalej. Chociaż nawet nie musi próbować. Zrobi to bezwiednie. Wi­działeś jakieś oznaki, że tak jest?

— No... nie, ale...

— Powinien być jak wulkan budzący się ze snu.

— Nic takiego nie zaobserwowałem, ale...

— Jest zbyt normalny - stwierdził Crowley, bębniąc palcami po stole. — To mi się nie podoba. Coś tu nie gra. Sam nie dam rady te­go rozwikłać.

Azirafal poczęstował się bezą z talerzyka Crowleya.

— Przecież on dopiero dorasta. Nie zapominaj, że przez cały czas był pod bardzo silnymi wpływami. Crowley westchnął.

— Mam nadzieję, że będzie wiedział, co zrobić z diabelskim psem.

Azirafal uniósł brwi.

— Z diabelskim psem?

— Na jedenaste urodziny. Wczoraj wieczorem dostałem wiado­mość z Piekła.

Wiadomość nadeszła, gdy oglądał swój ulubiony program w te­lewizji. Aż dziesięć minut zajęło im przekazanie tego, co mogli po­wiedzieć w dwóch zdaniach i - zanim wrócił normalny dźwięk — Crowley stracił wątek.

— Wysyłają mu diabelskiego psa. Żeby go strzegł i bronił. Naj­większego, jakiego mają.

— Czy nagłe zjawienie się wielkiego czarnego psa nie wzbudzi niepotrzebnych komentarzy? Ze strony rodziców chociażby?

Crowley wstał gwałtownie, następując na nogę bułgarskiego attache kulturalnego, który prowadził ożywioną rozmowę z naczel­nym kustoszem Jej Królewskiej Mości.

— Nikt nie zauważy. Niczego. Takie są realia, aniele. A mały Warlock zrobi z nim, co będzie chciał. Świadomie albo i nie.

— Kiedy pies ma przybyć? Ma już imię?

—Już mówiłem. Na jedenaste urodziny, o trzeciej po połu­dniu. Będzie to robić wrażenie, że chłopiec go przygarnął. Potem nada mu imię. Ważne jest, żeby zrobił to osobiście. Wtedy wszystko nabierze sensu. Imię w guście Morderca, Zbój, Zbir, Gangster.

— Będziesz na miejscu? - zapytał anioł od niechcenia.

— Nie stracę ani chwili. Mam nadzieję, że chłopcu nie dolega nic poważnego. Reakcja na psa powinna sporo wyjaśnić. Byłoby dobrze, gdyby go odpędził albo przynajmniej się przestraszył. Ale jeśli nada psu imię, przegraliśmy. Będzie miał w sobie całą potęgę, a Armageddon tuż, tuż.

Azirafal pociągnął łyk wina, które ze zbyt wytrawnego Beaujo­lais zmieniło się w lekkie, subtelne Chateau Lafitte, rocznik 1975.

— Sądzę, że dotrzymam ci towarzystwa.

ROZDZIAŁ V

Był gorący sierpniowy dzień. Nad Londynem wisiało ciężkie, wilgotne, cuchnące spalinami powietrze. Na przyjęciu z okazji jedenastych urodzin Warlocka goście dopisali.

Przybyło dwudziestu chłopców i siedemnaście dziewcząt, a także pokaźna grupa ostrzyżonych najeża dżentelmenów w jed­nakowych, ciemnych garniturach szytych na miarę kabury. Przy­był także pokaźny sznur dostawców łakoci prowadzony przez czar­nego przedpotopowego bentleya.